Nie ufam przewodnikom, którzy de facto są tylko nauczycielami. Ufam tym, którzy gotowi są razem ze mną znosić niewygody i niebezpieczeństwa dróg i bezdroży.
Refleksje na kanwie Evangelii gaudium 169-173.
Znaliśmy się już prawie cztery lata. Tak długo byłem ich katechetą. Większość z nich znałem nie tylko z lekcji, ale i z przerw, bo przecież nie jeden raz zdarzyło mi się z nimi którąś z nich przegadać. Przed samą maturą przyjechaliśmy na Jasną Górę. Dziesiątka różańca odmówiona na wałach tak, że każdy z nich musiał poprowadzić jedną Zdrowaśkę. Nieopodal przechodzą ludzie. A my stoimy w kręgu i się modlimy. I nagle widzę, że to dla nich mały wstrząs. Taki pozytywny. Jakby odkrywali coś, o czym dawno zapomnieli. Jakby odkurzali skarby dzieciństwa. Cały ten ich bunt wieku dorastania nagle przestał mieć znaczenie. Prosta modlitwa odmawiana drżącymi głosami z prawdziwą czcią i nabożeństwem... A potem jeszcze ta prawdziwa troska o tego, którego ksiądz wyrzucił z konfesjonału, żeby się przygotował, choć zdecydował się na spowiedź pierwszy raz od śmierci ojca, czyli od paru lat...
Tyle lat byłem ich katechetą, ale stojąc z nimi wtedy na jasnogórskich wałach tak namacalnie doświadczyłem tego, o czym niby wiedziałem od dawna. Katecheza to za mało. Żeby młodych przyprowadzić do Jezusa, trzeba z nimi być. Trzeba umieć marnować z nimi i dla nich czas. Trzeba przymykać oko na ich słabości i delikatnie proponować Boży styl życia. A jeśli tego chcą, jeszcze delikatniej coś doradzić. Delikatnie. Rozmowy z dziewczyną, której... no tak, konkubent... ma problem z hazardem, nie sprowadzać do tego, że przed ślubem nie powinni mieszkać razem...
Czytając fragment „Evangelii gaudium” poświęcony potrzebie „osobistego towarzyszenia procesom wzrostu” nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem papieża Franciszka. To znaczy nie wiem, czy pisząc o potrzebie towarzyszenia nie ma głównie na myśli jakieś formy udoskonalonego, ale w sumie klasycznego kierownictwa duchowego. Kierownictwa, które, jak zaznacza, nie będzie „swego rodzaju terapią umacniającą ich zamknięcie we własnej immanencji”, a wspólnym „pielgrzymowaniem z Chrystusem do Ojca”. Ale myślę że nie. W 173 punkcie powołując się na przykład relacji Pawła z Tymoteuszem i Tytusem pisze: „Powierzając im misję zatrzymania się w każdym mieście do «należytego załatwienia zaległych spraw» (...) przekazuje im kryteria dotyczące życia osobistego i działalności pasterskiej. Jest to wyraźnie różne od wszelkiego rodzaju towarzyszenia intymistycznego, izolującej się samorealizacji. Uczniowie misyjni towarzyszą misyjnym uczniom”. Chodzi więc o bycie bratem we wspólnej drodze.
Wbrew temu, co mogłoby się niektórym wydawać, Kościół, przynajmniej w Polsce, bardzo wiele już w tym względzie zrobił. Przecież towarzyszenie we wspólnej drodze to styl chyba każdej grupy ruchów religijnych. To tam, bardziej niż podczas wielkich zgromadzeń religijnych jest okazja, by jeden uczył się od drugiego, a odpowiedzialni liderzy, sami świadomi konieczności wzrostu w wierze, byli przewodnikami dla swoich braci. Czasem trzeba coś wyjaśnić, czasem coś wyprostować. Mała wspólnota, która „marnuje czas” na słuchanie swoich członków, to najlepsze środowisko dla chrześcijańskiego wzrostu. Może z czasem doczekamy się w Polsce, tak to jest w wielu krajach poza Europą, rozkwitu „wspólnot podstawowych”? Rodzinnych, sąsiedzkich...
Z góry jednak uprzedzam: każdej takiej wspólnocie grozi, że stanie się „kołem wzajemnej adoracji” albo kręgiem czysto towarzyskim. Nawet jeśli prowadzi ją ksiądz. Lider, animator takiej wspólnoty nigdy nie może zapominać o celu, w jakim powstała. I nigdy wspólnych rozmów nie może sprowadzać do komunikowania co trzeba zrobić czy ograniczać do spraw towarzyskich, ucinając w zarodku wszelkie próby głębszej rozmowy o sprawach wiary.
Kościół nie tyle potrzebuje nauczycieli, co świadków; „a jeśli słucha nauczycieli, to dlatego, że są świadkami – pisał swego czasu w „Evangelii nuntiandi” Paweł VI. Wydaje mi się, że dziś można by napisać: Kościół potrzebuje po prostu przewodników, którzy odważnie towarzyszyć będą swoim braciom na drogach i wertepach wspólnego wzrostu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nazwał to „kwestią sprawiedliwości”, bardziej, aniżeli hojności.
Dla chrześcijan nadzieja ma imię i oblicze. Dla nas nadzieja to Jezus Chrystus.
Ojciec święty w przesłaniu do uczestników spotkania pt. „Dobro wspólne: teoria i praktyka”.