O małżeństwie, pracy dziennikarza w Watykanie i najlepszej włoskiej oliwie opowiadają Urszula i Witold Rzepczakowie.
Jesteście małżeństwem z 35 letnim stażem, które z mikrofonem i kamerą idzie przez życie. Ten duet oznacza praktycznie bycie ze sobą 24 godziny na dobę, dla wielu to ogromny ciężar…
U.R.: Kiedy słyszę, że ludzie cierpią z powodu epidemii koronawirusa, bo muszą być razem przez cały dzień, nie potrafię zrozumieć, w czym problem. Uwielbiam być z Witkiem, mimo wielu naszych „twórczych” sprzeczek. Pewnie dlatego, że na początku to on, mając własną firmę i dysponując swoim czasem, zajmował się naszym synem, kiedy ja pracowałam od świtu do nocy, biorąc po trzy dyżury dziennie, po to by zyskać wolny dzień i pobyć z synem. Nie było żadnych umów, że po równo dzielimy czas. Tak po prostu było. Dzięki Witkowi osiągnęłam to, co osiągnęłam. Pracą, zdrowymi ambicjami i jego wsparciem. Ale też w zdrowym związku dobrze jest dawać coś od siebie. Pamiętam rady starszej już mocno sąsiadki - niby staroświeckie ale jakże uniwersalne. Między innymi takie, by starać się zawsze dbać o siebie ale i o męża, a mąż o żonę. Wizualnie i duchowo. Nie wyobrażam sobie dziś żyć bez prawdziwego przyjaciela u boku. Oczywiście to małżeństwo z temperamentem, a odkąd jesteśmy we Włoszech i żyjemy w dużym stresie, temperament daje o sobie znać, zwłaszcza w czasie zdjęć, przygotowywania materiałów i łączeń „na żywo”
W.R.: Myślę, że jesteśmy dobrze funkcjonującym zespołem, w którym istnieje podział zadań. Żeby ktoś zerwał drzewo z jabłoni, ktoś inny musi mu przystawić drabinę….
U.R.: Nie mamy gotowych recept na szczęście i możemy tylko operować banałami: trzeba się móc docierać się w młodości: móc trzasnąć drzwiami, mieć jak się przepraszać. Pomaga podobny wiek, wzajemna akceptacja rodziców pary, a potem ich dzieci i wnuków. Jeśli coś umyka w jakimś momencie życia, bo wybieramy coś łatwiejszego albo się boimy, to potem trzeba nadrabiać. Taka zasada: wszystko w swoim czasie. Tak wychowałam synów. Jesteśmy oboje wierzący ale raczej chowamy wiarę w sercu, nie afiszujemy się z nią. Czasem nawet zastanawiałam się czy daję świadectwo swojej wierze we właściwy sposób. Ale wygodnie przyjęłam zasadę, że człowiek taki najzwyklejszy, nawet swoim dobrym życiem może dawać najlepsze świadectwo, może na swój sposób być świętym - jak mawiał Jan Paweł II.
W.R.: Nasze małżeństwo, to nie tylko my i reszta. Dla nas, a to oboje wynieśliśmy z domów rodzinnych, najważniejsza jest właśnie rodzina: rodzice, dziadkowie, dzieci i wnuki. Sami już mamy dwoje wspaniałych wnuków: siedmioletniego Jasia i niespełna roczną Basię.
15 lat temu przyjechaliście do Rzymu relacjonować pogrzeb Jana Pawła II i ta chwila stała się waszą codziennością. Trudno się było przestawić na życie we Włoszech?
W.R.: Najpierw przyjechała Ula, jako członek wielkiej ekipy telewizyjnej. Potem dostała propozycję objęcia placówki korespondenckiej w Rzymie, która na kilkanaście tygodni zamknięto, ale stwierdzono, że mimo iż Jan Paweł II odszedł, to wciąż jest zainteresowanie widzów Watykanem i szerzej, Włochami. Praca w Watykanie, pobyt za Spiżową Bramą może stać się codziennością, która budzi zupełnie inne emocje niż ta, kiedy przekracza się próg Placu Świętego Piotra będąc pielgrzymem. Wtedy dominuje zadaniowość, napięcie i wieczny pośpiech, żeby zdążyć na czas z nagranym materiałem. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest. Kiedy wchodzisz z kamerą do biblioteki papieskiej i masz kilkadziesiąt sekund na nagranie jak największej liczby jak najpiękniejszych ujęć, to nawet nie widzisz samego papieża, tylko ważny obiekt w wizjerze. A warunki tam wyjątkowo trudne: wszystko „pod światło”. A po chwili cię elegancko wyrzucają, mówiąc: Grazie, andiamo! (Dziękujemy, idziemy!). Technologia przez 15 lat naszego pobytu poszła na tyle na przód, że na przykład „ogrywając” szopkę czy choinkę w Watykanie, mogę wziąć małą, a doskonałej jakości kamerkę i być tam jednocześnie jako operator kamery i jako osoba prywatna. Wówczas jest chwila na emocje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Przyboczna straż papieża uczestniczyła w tajnych operacjach, także podczas drugiej wojny światowej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
W audiencji uczestniczyła żona prezydenta Ukrainy Ołena Zełenska.
Nazwał to „kwestią sprawiedliwości”, bardziej, aniżeli hojności.