Pierwszą pielgrzymkę papieża Benedykta XVI na Czarny Ląd komentuje ks. Giulio
Albanese - kombonianin, znawca Afryki, założyciel misyjnej agencji MISNA,
towarzyszył Janowi Pawłowi II w czasie podróży do Afryki, teraz był w volo
papale, czyli ekipie dziennikarzy którzy przylecieli z Benedyktem XVI.
- Papież mówił, że Afryka cierpi nieproporcjonalnie. Myślał tu o jej wyzyskiwaniu przez zachodnie mocarstwa czy raczej o nieudolności lokalnych władz, których nikt z niczego nie rozlicza i robią co chcą?
- Myślę, że kiedy naprawdę wsłuchamy się w to co powiedział Papież, czy wczytamy w to co znajduje się w „Instrumentum Laboris”, zrozumiemy, że nie chodzi tu o to by być „promotorami Trzeciego Świata”, czyli pracować na rzecz Afryki jednocześnie usprawiedliwiając jej minusy, uchybienia, niedostatki; nie chodzi też o to by być reakcjonistami spychając za wszystko winę na Afrykańczyków mówiąc, że są prymitywni, pozbawieni jakiejkolwiek logiki w działaniu, nie umiejący patrzeć w przyszłość, że kochają tylko przemoc i walkę. Trzeba być „afrorealistami”, czyli dostrzec, że odpowiedzialność za aktualny stan rzeczy, w tym to w jakim stanie dziś znajduje się Czarny Ląd leży po obu stronach, i że chrześcijanie są za taką sytuację odpowiedzialni w pierwszym rzędzie. Chodzi o połączenie Ducha, czyli wiary z życiem, i to na wielu konkretnych płaszczyznach. Czyli wobec tego, co jest problemami całego świata, czy tylko konkretnie Afryki chrześcijanie muszą po prostu zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Zrzucanie winy na innych, choćby na media, niejednokrotnie jest po prostu umywaniem rąk i uspokajaniem własnego sumienia.
- Pielgrzymka odczytywana jest w kluczu siania nadziei i pokoju, jest on potrzebny całej Afryce, ale Angoli która wyszła z 40 letniej wojny w sposób szczególny...
- Powiem szczerze choć nie jest to deklaracja poprawna politycznie. W Angoli wciąż nie ma prawdziwego pokoju. W 2002 r. ustały tam walki, ale nie jest to równoznaczne z powrotem pokoju. To samo mogę powiedzieć nie tylko o Angoli, ale również o Sierra Leone, Liberii, Ugandzie i regionie Północnego Kivu. Lista jest naprawdę bardzo długa. Nam się wydaje, że wystarczy podpisać porozumienie pokojowe by rozwiązać wszelkie problemy. O tym, że w Angoli wciąż umierają tysiące ludzi się nie mówi. Jest wiele powodów takiego stanu rzeczy, które nie mogą ujrzeć światła dziennego, bo dla wielu ludzi są po prostu niewygodne. W Angoli w czasie wojny zaminowano 14 mln min przeciwpiechotnych. Kiedy skończyła się wojna Angola liczyła niewiele ponad 10 mln mieszkańców, siedem lat później jest ich 14 mln. Możemy, więc powiedzieć, że statystycznie na jednego mieszkańca przypada jedna mina, na całe szczęście teren się rozminowuje. Jednak wielu ludzi którzy chcieli i nawet próbowali wrócić do swoich wiosek, z dala od stolicy albo zginęło od wybuchu, albo zostało okaleczonych, albo po prostu widząc realia zrezygnowało ze swego pomysłu. Poza tym w Angoli mamy do czynienia z niesprawiedliwym, wręcz drapieżnym systemem ekonomiczno-gospodarczym. Pogłębia on dramatyczną przepaść między ubogimi, wręcz nędzarzami a ludźmi nad wyraz bogatymi.