Do Watykanu z plackiem

Miałem nadzieję, że kiedyś będę mógł się spotkać z Wujkiem Karolem także w Rzymie. Nadzieja ta spełniła się w styczniu 1980 roku. Ojciec opat wydelegował mnie, bym w Wiecznym Mieście załatwił pewne sprawy klasztorne.

Wyjazd za granicę nie był wtedy tak prosty jak obecnie. Wiele czasu trwały starania o uzyskanie pasz­portu i wizy. Otrzymałem wreszcie potrzebne dokumen­ty. Miałem ze sobą wiele listów dla Ojca Świętego od dzieci i osób starszych. Siostry z domu arcybiskupa kra­kowskiego (…) dały mi jakiś specjalny słodki pla­cek, który miał przypomnieć Watykanowi polskie sma­ki. O błogosławieństwo na drogę poprosiłem telefonicz­nie swą Mamusię, która mi powiedziała:

- Jeśli się spotkasz z Ojcem Świętym, to uklęknij na oba kolana i pocałuj w obie ręce, w jedną i drugą. (Przy­pomniało mi się wtedy, jak pouczała mnie jako małego chłopca, jak się trzeba zachować, gdy się idzie do babci z życzeniami). I powiedz Ojcu Świętemu, że Mamusia życzy, by Pan Bóg tak był z Niego zadowolony, jak my, ludzie, jesteśmy zadowoleni.

I tak w mroźny dzień 19 stycznia 1980 roku wyruszy­łem radzieckim samolotem „Tupolew" należącym do Pol­skich Linii Lotniczych LOT w swą pierwszą podróż do Rzymu. Lot trwał około dwóch godzin. Wylądowałem jakby w innym świecie. W Rzymie było bardzo wiele ziele­ni i prawie dziesięć stopni ciepła. Podziwiałem palmy, pi­nie i znane dotąd tylko z fotografii budowle, które dało się zauważyć podczas przejazdu autobusem z lotniska Fiumicino do centrum miasta. Wreszcie stanąłem na placu św. Piotra i wierzyć mi się nie chciało, że jestem przed najsłynniejszą w świecie bazyliką, nad którą wznosi się ma­jestatycznie szaroniebieska kopuła. Stamtąd już tylko parę kroków do Centrum Polskiego przy placu Piusa XII. Życz­liwe przyjęcie i dzwonimy do Watykanu, aby się dowie­dzieć, w jaki sposób można przekazać listy i placek, który przecież nie może czekać zbyt długo, bo się zeschnie.

Telefon odbiera siostra zakonna z Domu Papieskiego i poleca, by się zgłosić na dziedziniec św. Sykstusa, ale z gó­ry zastrzega, że Ojciec Święty jest dzisiaj bardzo zajęty i nie będzie mógł mnie przyjąć. Oczywiście, nawet o tym nie marzę, żeby tak od razu. Chcę tylko jak najprędzej prze­kazać to, co dla Ojca Świętego ze sobą przywiozłem. Opie­kun polskich pielgrzymów, ojciec Kazimierz Przydatek, jezuita, wiezie mnie samochodem przez watykańskie dzie­dzińce. Z zainteresowaniem oglądam mijane budynki i po­dziwiam miłych, przystojnych gwardzistów, którzy salu­tują przejeżdżającym księżom. Po paru minutach jeste­śmy na miejscu. Mały dziedziniec, a budynki dokoła bardzo wysokie, kilkupiętrowe. Ojciec Przydatek tłuma­czy młodemu policjantowi, o co chodzi. Rozmowa się przeciąga i nie wygląda na to, byśmy zaraz mieli wracać. Za chwilę otwierają się drzwi -jak się okazuje - do win­dy, i staje w nich miły pan w średnim wieku, którego wi­działem w czerwcu w Polsce w najbliższym otoczeniu Pa­pieża. Najwyraźniej zaprasza do środka i mówi - tyle po włosku usłyszałem i zapamiętałem: „II Santo Padre aspetta - Ojciec Święty oczekuje".

Osłupiałem. Jedziemy windą do góry, a pan Angelo uśmiecha się serdecznie i wskazuje drogę do korytarza, na którym czekają już ksiądz Dziwisz i ksiądz prałat Ju­liusz Paetz, późniejszy metropolita poznański.

Radosne przywitanie, ksiądz Dziwisz poleca się szybko przygoto­wać, doprowadzić do porządku (bo i fotograf tam będzie) i niczego nie załatwiać, a tylko się przywitać. Oddaję prze­syłkę razem z plackiem, otrzepuję habit, z wrażenia na­wet włosy poprawiam, ile ich tam mam. Za chwilę zza uchylonych lekko drzwi dobiega po włosku: „Niech bę­dzie pochwalony Jezus Chrystus" - i już wchodzę do po­koju.

Jest mniej więcej godzina pierwsza po południu. Odnoszę wrażenie, że pokój jest cały w tonacji pomarańczowozłotej, a i postać Ojca Świętego jest jakby prześwie­tlona żółtozłotopomarańczowymi promieniami. Chyba podbiegłem wprost do Niego, wyraźnie zmęczonego (po­tem przeczytałem, ile osób przyjął oficjalnie tego dnia), ale pogodnego i uśmiechniętego. Według zaleceń Mamusi ukląkłem na dwa kolana, ucałowałem ręce i coś tam po­wiedziałem, ale nie wiem, czy z wrażenia nie pokręciłem przekazanego słowa. To, że podczas pierwszego spotkania z Papieżem-Polakiem na Watykanie pozdrowiłem Go naj­pierw słowami Mamusi, było dla mnie wyrazem wdzięczności za jej trud i cierpienia. Wstaję i raptem czuję się tak zwyczajnie, jak wtedy, gdy rozmawialiśmy w klasztorze tynieckim czy w domu biskupim w Krakowie.

- Czekaliśmy na Leona - mówi Ojciec Święty – kiedy ten Leon przyjedzie. A długo tu Ojciec będzie?

Mówię, że około dziesięciu dni, do końca miesiąca.

- O, to dobrze, to jeszcze kiedyś tu jeść mu coś damy.

Otrzymuję różaniec. Zauważam, że fotograf robi zdję­cia. Przekazuję Papieżowi pozdrowienia od opata tyniec­kiego, od księdza kardynała Macharskiego, wielu starszych i dzieci, które mnie o to prosiły. Ojciec Święty kiwa głową, czasem o coś zapyta, spokojnie, bez pośpiechu, jak zwykle. Widzę, że stojący z dala ksiądz Dziwisz skła­nia się lekko, i rozumiem, że czas kończyć. Zegnam się więc i wychodzę, wprost nie wierząc, że pierwsze ważne spotkanie - i to zaraz po przylocie do Rzymu - miałem właśnie z Ojcem Świętym. Właściwie mógłbym już za­raz wracać do Krakowa, ale jeszcze zostały do załatwie­nia sprawy klasztorne i - „może kiedyś jeść mu damy". Więc to chyba nie ostatnie spotkanie z Papieżem?

I rzeczywiście. Wkrótce po moim przyjeździe do Rzy­mu przybył tam też Akademicki Chór „Organum" z Kra­kowa, bardzo ceniony przez Papieża w czasach, gdy jesz­cze był arcybiskupem krakowskim. Członkowie chóru zamieszkali w Domu Polskim przy Via Pfeiffer, niedale­ko placu św. Piotra, gdzie i ja miałem swój punkt opar­cia. 28 stycznia wieczorem otrzymujemy wiadomość, że nazajutrz rano mamy być na Mszy świętej w prywatnej kaplicy papieskiej. Radość nadzwyczajna! Niektórzy z wielkiego przejęcia nie mogli spać przez całą noc. Od wczesnego ranka trwało szykowanie się, przygotowywa­nie galowych strojów i - wreszcie...

Wielki zegar bije trzy kwadranse na siódmą, kiedy wy­chodzimy na plac św. Piotra. Jest to jedna z najważniej­szych godzin naszego życia. Nie czujemy styczniowego chłodu. Po raz pierwszy przestępujemy progi Spiżowej Bramy (nie mogłem się przy okazji powstrzymać od uwagi, że do tej pory przestępowaliśmy raczej przykaza­nia...). Szerokimi schodami idziemy do windy. Liczą tam nas wszystkich, czy nikogo nie brak lub czy przypadkiem nie jest nas za dużo. Już na górze towarzyszący nam księża wyjaśniają, jak należy się zachować w czasie spotkania z Ojcem Świętym.

Wchodzimy do niewielkiej kaplicy, w której chór - panie wystrojone na biało i czerwono, panowie na czarno - mieści się z trudem. Ojciec Święty modli się na klęczniku przed ołtarzem, skupiony, jakby nikogo oprócz Niego tu nie było. My, księża, idziemy do zakrystii, gdzie ubieramy się do Mszy świętej. Kon­celebrować mają dwaj papiescy sekretarze, ks. Ksawery Sokołowski z diecezji częstochowskiej, który w Rzymie opiekował się pielgrzymami, i piszący te słowa. Wycho­dzimy do kaplicy, by pomóc Ojcu Świętemu ubrać się do Mszy świętej. W tym czasie chór pięknie śpiewa ko­lędy, których Papież słucha z widocznym wzruszeniem. Potem Ojciec Święty wstaje, powoli obraca się do chóru i mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Czy można się dziwić, że odpowiedź miesza się ze łzami wzruszenia, i to zarówno kobiet, jak i mężczyzn?

«« | « | 1 | 2 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama