Sługa Boży Jan Paweł II - Karol Wojtyła - był przede wszystkim człowiekiem głębokiej modlitwy, który przez całe swoje życie pozostawał w osobistej relacji z Bogiem - powiedział kard. Camillo Ruini podczas zamknięcia diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego polskiego papieża.
Dotychczas mówiłem o jego niezwykle głębokim związku ze swym jedynym Panem, o jego wielkiej wolności i jego bezgranicznej zdolności miłowania i dawania się. Teraz musimy skupić się na tym aspekcie jego życia, który stał się wyraźny w ostatnich latach, ale który w rzeczywistości obecny był w nim od czasu, gdy jako dziecko stracił mamę i wkrótce potem brata, a następnie, jeszcze jako młody człowiek, ojca oraz przeżył tragedię wojny i ucisku, doświadczając też bólu fizycznego, gdy wpadł pod niemiecką ciężarówkę i odniósł dość poważne obrażenia. Z przejęciem wspominamy wszyscy sposób, w jaki cierpienie znów wdarło się w jego życie 13 maja 1981 roku. Przeniknięty ufnością do Boga, który jest Panem historii, oraz synowskim zdaniem się na Najświętszą Maryję, Jan Paweł II miał stale pewność, że strzał ten nie okazał się śmiertelny tylko dzięki wstawiennictwu Maryi i interwencji Wszechmogącego. Później zaś rozpoczęło się wraz z chorobą długie i nieprzerwane męczeństwo, które kardynał Dziwisz pozwala nam znów przeżyć krok po kroku i by tak rzec - od środka, na końcowych kartach swej książki.
Papież cierpiał na ciele i cierpiał na duchu, widząc, że coraz częściej musi ograniczać zajęcia związane ze swą posługą: ja także jestem świadkiem przykrości, jaką była dla niego konieczność przerwania, gdy był już bliski celu, wizyt w 333 rzymskich parafiach. Znosił jednak chorobę i ból fizyczny z wielką pogodą i cierpliwością, z prawdziwym męstwem chrześcijańskim, z uporem wypełniając nadal, na ile to było możliwe, swoje zadania, nie dając odczuć innym ciężaru swych niedomagań. Niewątpliwie pojawiały się oznaki zniecierpliwienia, ale nie tyle z powodu bólu, ile raczej ograniczeń, jakie stwarzała mu niewydolność w poruszaniu się, wraz z nasilającą się koniecznością przewożenia go. W rzeczywistości Karol Wojtyła nauczył się robić miejsce dla cierpienia i dla krzyża nie tylko z własnego doświadczenia życiowego, ale także, i to w sposób jeszcze głębszy, ze swej własnej duchowości, z osobistych więzi zadzierzgniętych z Bogiem. Jego testament zaczynał się od słów "Pragnę za Nim podążyć", a chcąc - zgodnie z istotą wyboru - iść za Panem, zrozumiał i przyjął, że trzeba zgodzić się na wszystko, co Bóg nam wyznacza: pewność ta przebija już z Listu Apostolskiego "Salvifici doloris".
Od dawna przygotowywał się do ostatniego kroku swego ziemskiego życia. Zaczął pisać testament podczas rekolekcji wielkopostnych w marcu 1979 i uzupełniał go wielokrotnie, zawsze podczas rekolekcji: była to okazja, by ponowić swą gotowość stawienia się przed Panem. W modlitwie coraz bardziej utożsamiał się ze słowami Apostoła Pawła: "Raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1, 24). Kiedy zbliżał się koniec i próba stawała się coraz trudniejsza z powodu tracheotomii, aby uniknąć kryzysu uduszenia, zaraz po przebudzeniu z narkozy, napisał na karteczce: "Co wyście mi zrobili! Ale - Totus Tuus!". Także w głębokiej boleści z powodu utraty głosu, który tak bardzo służył mu za nośnik Słowa Pańskiego, ponowił swoje całkowite oddanie w ręce Maryi. A kiedy rankiem w Niedzielę Wielkanocną zabrakło mu głosu, aby pobłogosławić z okna tłumy na Placu św. Piotra, wyszeptał do księdza Stanisława: "Byłoby chyba lepiej, żebym umarł, skoro nie mogę pełnić powierzonej mi misji", ale zaraz dodał: "Bądź wola Twoja... Totus Tuus".
W dniu śmierci Papież, jak czynił to przez całe życie, pragnął karmić się Słowem Bożym i poprosił, aby mu czytano Ewangelię św. Jana: czytanie doszło do dziewiątego rozdziału. I również w tym dniu, przy pomocy obecnych, odmówił wszystkie codzienne modlitwy: odprawił adorację, rozważania i zaczął nawet czytania niedzielne. W pewnej chwili niezwykle słabym głosem powiedział do siostry Tobiany Sobótki, swego prawdziwego anioła stróża: "Pozwólcie mi odejść do Pana". Potem zapadł w śpiączkę i w jego pokoju odprawiono Mszę św. niedzieli Bożego Miłosierdzia. Abp Stanisław zdążył jeszcze dać mu jako wiatyku kilka kropel Krwi Chrystusowej.
Właśnie nawiązaniem do Miłosierdzia Bożego i do innej polskiej zakonnicy Faustyny Kowalskiej, rozmówczyni i orędowniczki Jezusa Miłosiernego, ogłoszonej przez Jana Pawła II błogosławioną a następnie świętą było słuszne zakończenie tego króciutkiego wspomnienia duchowego o naszym tak bardzo umiłowanym Ojcu i Papieżu. Miłosierdzie Boże było bowiem w centrum jego duchowości i jego życia: od Niego nauczył się zwyciężać zło dobrem (por. Rz 12,21), w Nim widział nieprzekraczalną granicę, jaką Bóg postawił złu i od Niego czerpał tę niezawodną nadzieję, która podtrzymywała go przez całe życie.
Kończę wyrażeniem gorącego podziękowania księdzu prałatowi Gianfranco Belli i wszystkim pracownikom Trybunału Diecezjalnego, jak również postulatorowi księdzu prałatowi Sławomirowi Oderowi za to, że patronował i doprowadził do końca w ciągu zaledwie 21 miesięcy, począwszy od 28 czerwca 2005, dzieło tak wielkiej wagi. Dołączam serdeczne podziękowanie dla siostrzanego Kościoła krakowskiego i jego Trybunału Diecezjalnego, za pracę wykonaną tam z podziwu godną głębią i szybkością. Dziękuję też Komisji Historycznej, która wspomagała prace Trybunału. W istocie było to przedsięwzięcie wyjątkowo absorbujące ze względu na mnogość osób i wydarzeń, ich znaczenie i złożoność oraz obfitość i bogactwo świadectw. Pozwolę sobie jeszcze powiedzieć, że było to również przedsięwzięcie pobudzające i napawające entuzjazmem, gdyż z kontaktu z Karolem Wojtyła wypłynęła i nadal płynie rzeka bodźców do życia Ewangelią: w tym sensie ośmielam się stwierdzić, że nasza praca w ciągu tych dwudziestu jeden miesięcy była nawet łatwa łatwością typową dla tych trudów, które przynoszą radość.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
W audiencji uczestniczyła żona prezydenta Ukrainy Ołena Zełenska.
Nazwał to „kwestią sprawiedliwości”, bardziej, aniżeli hojności.