W obronie świętego Jana Pawła Wielkiego

Wiem jaki był. Jeszcze pamiętam. Do zniszczenia tego obrazu trzeba by więcej niż sączące się od paru lat insynuacje.

Święty? Na pewno. Nie mam co do tego wątpliwości. Jan Paweł II. Jan Paweł Wielki. Nasz Papież. Gdy umarł Jego zdjęcie umieściliśmy z żoną na stojącym w naszym mieszkaniu pianinie. Razem z naszym zdjęciem ze ślubu i podobnymi, naszych rodziców. Tak stał się poniekąd częścią naszej rodziny. Razem z nami patrzącym na wiszące na przeciwległej ścianie ikony. Parę lat później zaś tym, którego opieki przyzywamy zawsze przejeżdżając pierwsze kilkaset metrów samochodem. Nie zastanawiałem się kim dla mnie jest, gdy żył. Był daleko. Odkryłem to, gdy odchodził, gdy zmarł, a potem gdy na Jego pogrzebie wiatr przewracał  karty położonego na Jego trumnie ewangeliarza, w końcu go zamykając. Był dla mnie… opoką. Tak, był prawdziwie Piotrem. Nie frontmenem, za którego często uchodził. Ale właśnie fundamentem; spokojny, że został dobrze przez Chrystusa postawiony, mogłem bez obaw uczestniczyć w budowaniu Kościoła tworzonego z żywych kamieni, jakimi my wszyscy jesteśmy.

To dlatego dziś tak mnie bol, gdy próbuje się przedstawić Go jako jakiegoś „kościelnego aparatczyka”, dbającego tylko o dobro swoje i swojej duchownej kasty. Bo taki nie był. Wiem o tym nie tylko ja, ale wszyscy, którzy Go pamiętają. Nie tylko w Polsce. Samego mnie to zaskakiwało, że za granicą ludzie z którymi rozmawialiśmy, gdy tylko zorientowali się, że jesteśmy Polakami, zaraz mówili „Jan Paweł II”. Dla nich może niekoniecznie był święty, ale wielki – na pewno. Coś się zmieniło? Nie, nie mogło, bo odszedł od nas 18 lat temu. Tylko te sączone w nas od paru lat wątpliwości, najpierw delikatnie, z czasem coraz mocniejsze, zrobiły swoje.

Ze stawianymi dziś Świętemu zarzutami trudno polemizować komuś, kto nie zna tych spraw z bliska i nie badał tematu. Dlatego właśnie oskarżenia, zarówno te rzucane przez Ekke Overbeeka jak i Marcina Gutowskiego, mają taką siłę. Wrażenie potęgują różni komentatorzy nie zastanawiający się nad ich słusznością, a już przyjmujący je za pewniki i wysuwający w związku z tym różnorakie postulaty. Pojawiają się też już na szczęście głosy podejmujące z tymi autorami merytoryczną dyskusję. Zauważmy jednak na pierwszym miejscu coś innego.

Co to jest świętość? To bycie blisko Świętego, blisko Boga. To pozwolenie, by Jego świętość człowieka przemieniła, by stawać się do Niego podobnym. Powinienem napisać, że świętym, owszem jest się od momentu chrztu, ale jednocześnie ciągle trzeba się nim stawać, tyle że nie chcę, by zabrzmiało to jako stwierdzenie, że arcybiskup krakowski Karol Wojtyła był draniem, który z czasem dorósł do jakiejś tam świętości. Ale z świętością tak właśnie jest: do niej się dorasta. Jednocześnie trzeba też jasno  powiedzieć, że świętość to też pewna prawość, to cnotliwe życie, to odrzucenie tego co złe, grzechu. To wszystko zaś jest domeną woli człowieka, prawda? Jego decyzji, jego wyborów. No właśnie: tym grzech różni się od błędu. Grzech jest intencjonalnym, świadomym i dobrowolnym wyborem tego co złe. Błąd natomiast wynika z ułomności rozumu, z niewłaściwego rozeznania sprawy. Popełnianie błędów nie wyklucza więc świętości. Nawet więc jeśli arcybiskup Karol Wojtyła, a potem papież Jan Paweł II, popełniał jakieś błędy, to nie może to być podstawą do kwestionowania jego świętości. Do tego trzeba by mieć jakieś racjonalne argumenty, że działał (albo zaniedbywał działania) ze złej woli. Znaliśmy go (starsi oczywiście). Widzieliśmy jaki był. Czy kiedykolwiek przyszło nam do głowy, że działał w złej woli? Czy w jakiejkolwiek sensownej mierze uprawdopodobnili to dzisiejsi oskarżyciele świętego Jana Pawła?

Nikt nie ma wątpliwości, że ponad pół wieku temu, gdy rozgrywały się opisywane przez oskarżycieli Karola Wojtyły wydarzenia, wiedza na temat pedofilii była zupełnie inna. OK, pomińmy, jak chce w facebookowym wpisie ks. Kazimierz Sowa (też broniący Jana Pawła!) atmosferę po roku ‘68, dokonującą się na Zachodzie rewolucje seksualną. U nas rok ‘68 to zupełnie inne historie. Ale nikt nie używał 50 lat temu pojęć „sprawca preferencyjny”, „seksualny drapieżca” itd. I nie chodzi tylko o Kościół, który – podkreślmy to – zawsze do ludzkiego grzechu podchodzi w myśl zasady „i Ja ciebie nie potępiam, idź i nie grzesz więcej”.  Tak problem widziano w całym  społeczeństwie. Także wśród ówczesnych psychologów. Wiedziano, że w konkretnych wypadkach tego rodzaju czyny wynikają z jakichś poważniejszych zaburzeń w przeżywaniu seksualności, ale generalnie patrzono na to tak, jak niejedna żona patrzy na zdradę męża: gdy pierwsza, można mieć nadzieję, że się opamięta. I tak też na doniesienia o czynach lubieżnych wobec małoletnich reagowano: owszem, jak trzeba było, to nawet więzienie, ale nawet wtedy miano najczęściej nadzieję, że był to rezultat jakiegoś zaćmienia umysłu i chwilowej (z perspektywy całego życia) utraty panowania nad sobą. A skoro nawet z nałogów ludzie wychodzą, tym bardziej w takich sytuacjach wystarczy zdrowa asceza, powiedzenie sobie „nie” i problemu nie będzie. I nie jest to myślenie aż tak bardzo naiwne. Szacuje się, że tylko 30-50 proc wykorzystujących seksualnie dzieci to tzw sprawcy preferencyjni. Inni robią to „z braku dostępu do osoby dorosłej” (tak to ujmują psychologowie), często też pod wpływem alkoholu (można zajrzeć tutaj: ). W wypadku „sprawcy niepreferencyjnego” sytuacja naprawdę może się już więcej nie powtórzyć.

I w takim właśnie kontekście kulturowym decyzje co do księży oskarżanych o seksualne wykorzystywanie dzieci podejmował arcybiskup Karol Wojtyła. Czy popełniał błędy? Nawet jeśli – choć wiele wskazuje, że niekoniecznie – to trzeba pamiętać, że był on człowiekiem swoich czasów. Tak jak nie deprecjonujemy przenikliwości sir Isaaca Newtona z powodu nieznajomości fizyki kwantowej, tak nie możemy oceniać działań arcybiskupa Karola Wojtyły sprzed pół wieku z perspektywy dzisiejszej wiedzy psychologicznej i przyjętych dziś rozwiązań prawnych. Przede wszystkim zaś – podkreślę to raz jeszcze –  nie mamy prawa bez poważnych podstaw zarzucać mu złej woli.

Nie jestem w stanie sensownie ustosunkować się do kwestii rzetelności przeprowadzonych przez oskarżycieli Karola Wojtyły badań. Moje opinie na ten temat nie miałyby żadnej merytorycznej wartości. Wyjaśniają to i myślę, że powiedzą jeszcze więcej, specjaliści. Jako laik, dobrze jednak znający z autopsji rzeczywistość PRL-u, dziwnie się czuję widząc, jak podstawą dla oceny działalności pomnikowych postaci stają się donosy i wymuszone biciem zeznania. Zbyt dobrze pamiętam różne próby wmanewrowania ludzi Kościoła i opozycji w różne niestworzone historie. Podejrzewam też, że w tamtych czasach, ze względu na okoliczności, więcej niż dziś działań podejmowanych wobec księży seksualnie wykorzystujących dzieci, mogło nie znaleźć odzwierciedlenia w żadnym zapisie, zwłaszcza przesyłanym za granicę liście. Choćby dlatego, że takowy mógł wpaść w ręce bezpieki i być  wykorzystany do szantażu. Sensowne byłoby więc nie tylko (albo i nie tyle) badania archiwów, co przepytanie ewentualnych świadków. Najważniejsze zaś, żeby głoszoną często zasadę, że dowody są, tylko ukryte i trzeba je znaleźć, zastosować nie tylko dla szukania potwierdzenia popełnienia przez kogoś błędu czy wręcz czyjejś winy, ale i uznania jego prawości i uczciwości. Niestety, nawet gdy coś takiego się znajduje – jak list kard. Karola Wojtyły do ks. Loranca – znaczenie takiego dokumentu się marginalizuje.

Jest rzeczą wielokrotnie już sprawdzoną, że mając do dyspozycji takie same fakty, można na ich podstawie zbudować diametralnie różne obrazy. Niestety, przedstawiane nam ostatnio materiały dotyczące arcybiskupa Karola Wojtyły, podobnie zresztą jak te dotyczące papieża Jana Pawła II (paru innych spraw zresztą też), moim zdaniem obiektywny spojrzeniem nie grzeszą. Mieszają się w nich fakty i insynuacje, nie rozróżnia się błędu i winy, ocenia wszystko z dzisiejszej perspektywy, lekceważy to, co można by użyć jako argumentu przeciw oskarżeniom itd. Wyraźnie, zbyt wyraźnie widać, że wszystko dobrano pod z góry przyjętą narrację. No cóż… Znam taki styl. Nie, nie tylko z biblijnej opowieści o grzechu pierwszych rodziców. Ot, z opisu różnych cudownych metod medycyny (mocno) niekonwencjonalnej, z programów popularno(pseudo)naukowych o znajdujących się gdzieś pod ziemią ranczach kosmitów czy dowodzących, że wbrew temu o czym piszą najstarsze źródła Jezus nie umarł na krzyżu, tylko uciekł i resztę życia spędził z Marią Magdalena w Prowansji. Tak to wszystko w tych książkach czy programach ułożono, że brzmi w pierwszej chwili przekonująco. Ale jest niewiele warte.

Może jestem niesprawiedliwy, ale nie widzę za to w antyjanopawłowych produkcjach tego, co bywa deklarowane: że chodzi o prawdę, a więc dobro Kościoła. No bo jakie dobro Kościoła może wyniknąć z oskarżania o bycie seksualnym drapieżcą człowieka, który od ponad 70 lat spoczywa w grobie? Jakie robienie cynicznego manipulatora, dbającego tylko o interesy członków swojej kasty z człowieka, którego znamy jako  niezwykle dobrego i świętego, a  który zmarł 18 lat temu? I to za działania sprzed lat 50? Proszę powiedzieć, jakie z tego wynika dla wierzących dobro? I gdyby chodziło o niezbite dowody, zbieżne z zeznaniami różnych świadków. Tymczasem te oskarżenia mieszają błąd z winą, nie uwzględniające kontekstu kulturowego, a podstawową rolę odgrywają dokumenty z akt instytucji znanej z tego, że różnorakimi sposobami walczyła z Kościołem. O dobro Kościoła chodzi?  Aż tak naiwny, to nawet ja nie jestem…

Nie znałem świętego Jana Pawła Wielkiego osobiście. Ale słyszałem, co mówił, widziałem jak w tym wszystkim co robił był autentyczny. Dla wielu – jak dla mnie  – był opoką wiary, wielu innych pociągał  do Chrystusa. Za to zawsze będę Mu wdzięczny, za to zawsze będę go szanował.

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama