O Janie Pawle II i polityce mówi dr hab Paweł Kowal, politolog i parlamentarzysta.
– Jan Paweł II pokazał, że są szlachetne a jednocześnie skuteczne metody walki politycznej. Politycy często są przekonani, że mają sens brutalne metody dzielenia społeczeństwa i że tylko makiawelizm tak naprawdę się sprawdza. Karol Wojtyła pokazał, że istnieje droga sensownego łączenia dbałości o siebie i swoją grupę z pilnowaniem dobra wspólnego, i to jest klucz do dzisiejszych czasów – mówi KAI historyk, politolog i parlamentarzysta dr hab. Paweł Kowal w rozmowie na temat relacji Jana Pawła II ze światem polityki. 18 maja przypadnie 100. rocznica urodzin Karola Wojtyły.
KAI: Jak Jan Paweł II postrzegał misję Kościoła wobec polityki, w kontekście tak polskim, jak i ogólnoświatowym?
Dr hab. Paweł Kowal: Najbardziej charakterystyczne było przekonanie Jana Pawła II, że Kościół powinien się trzymać daleko od bieżącej polityki, że nie może wchodzić w rolę alianta władzy. To było całkowite odwrócenie starych tendencji, że Kościół w jakimś stopniu musi się władzy trzymać, ponieważ mają wiele wspólnych interesów. W rozmowie z Radą Główną Episkopatu Polski w 1979 r., po pierwszej pielgrzymce do Polski jasno zostało wyłożone, dlaczego papież uważa, że Kościołowi zaszkodzi zbliżenie z tronem. Stanowisko nowego papieża było jasne: Kościół ma być silny swoja siłą. W związku z tym pontyfikat Jana Pawła II był też ukoronowaniem myślenia w kategoriach fuzji katolickiej nauki społecznej i praw człowieka jako świeckiego systemu wartości, którego Wojtyła nie postrzegał jako konkurencyjnego dla Kościoła, ale synergicznego. Stąd wynikała cała postawa Papieża w końcówce lat 70. i latach 80. wobec niedemokratycznych reżimów, zarówno lewicowych, jak i prawicowych: tak w opozycji do Pinocheta, który przez wielu poprzednich papieży mógłby być postrzegany wręcz jako sojusznik Kościoła. Dystans Wojtyły to Pinocheta był bardzo wyraźny – jak i wobec Jaruzelskiego. Było to przekonanie, że Kościołowi szkodzi bliskość z tronem; że trzeba stawiać na prawa człowieka; że trzeba walczyć z reżimami autorytarnymi.
KAI: Ostatnie lata pontyfikatu Jana Pawła przypadły na wejście Polski do Unii Europejskiej, w której dziś jest być może mniej wspólnego entuzjazmu, a więcej tendencji federalistycznych.
– Po pierwsze federalizm był zawsze elementem wizji wspólnoty europejskiej w chrześcijańskim wydaniu już w czasach Piusa XII. Tyle, że zawsze rozróżniano federalizm od idei budowy europejskiego scentralizowanego państwa. Jan Paweł II nie był naiwny. Czasami się mówi, że wtedy była dobra Unia i on był za Unią, a teraz jest gorsza Unia i byłby przeciw. To był wyrafinowany politycznie człowiek. Rozumiał, że Unia Europejska lat 90. Też nie była idealna i nie realizowała wszystkich idei ważnych dla chrzescijaństwa. Jego stosunek do kwestii „Polska a UE” był wynikiem głębokiego przemyślenia historii Polski. Jan Paweł II był „Jagiellończykiem”, czyli uważał, że polska kultura i polski dobrobyt kształtuje się lepiej wtedy, gdy funkcjonujemy w szerszym kontekście a nie oddzieleni od Europy i świata. Podkreślił to nie tylko w czasie pielgrzymki do Polski poprzedzającej wejście naszego kraju do UE, gdy wypowiedział słynne zdanie „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”, a zapisał to jeszcze głębiej w swojej książce „Pamięć i tożsamość” – podkreślał, że Polacy mają „skłonność do unii”. Uważał, że kulturze polskiej nie szkodzi ów szerszy kontekst, przeciwnie – pomaga jej. Sam pomagał szlifując polską wizje idei Unii, przedstawiając Unię Lubelską jako prefigurację Unii Europejskiej. Negatywne trendy już wtedy występowały, ale Papież nie był naiwny i rozumiał, że tak jest zawsze w polityce. Natomiast w wyborze między nacjonalizmem i zamknięciem a możliwością bycia w szerokiej wspólnocie i otwarciem miał zdecydowane zdanie.
KAI: Jakie byłoby dziś papieskie przesłanie do narodów Starego Kontynentu?
– Mówiłby o chrześcijańskich korzeniach Europy. Polakom radziłby, żeby trwali w szerszym kontekście europejskim i na nią wpływali, ponieważ uważał, że dla rozwoju Polski i jej kultury zamknięcie się, budowanie granic zawsze prowadzi do nieszczęścia. Doskonale znał skutki polityki sanacyjnej w II RP i miał przemyślane, jakie są skutki nacjonalizmu dla Europy Środkowo-Wschodniej. Tutaj nic by się nie zmieniło. Świetnie orientował się w procesach politycznych okresu powojennego, stąd z taką radością przywitał transformację i tak wyraźnie postawił na zmianę po 1989 roku. Klarownie opisał to w encyklice „Centesimus annus”.
Czuł przy tym, że może za dużo się tą polityką zajmuje. Kiedyś zażartował w rozmowie z Bronisławem Geremkiem, gdy ten go poprosił o przysługę pośrednictwa w celu spotkania z Michaiłem Gorbaczowem, że jako papież i tak już przekracza swoje kompetencje. Miał jednak doskonałe wyczucie, że w Polsce brakuje przywództwa, klarownego widzenia przyszłości i starał się to uzupełnić. ale jednocześnie miał poczucie, że jako papież idzie trochę za daleko, a nie powinien.
KAI: Pierwsza dekada pontyfikatu Jana Pawła II przebiegła w czasach władzy komunistycznej, ale czy to nie budowana po 1989 r. demokracja stała się dla papieża większym wyzwaniem duszpasterskim wobec rodaków?
– W latach 80. Jan Paweł II nie dążył do porozumienia z Wojciechem Jaruzelskim. Dążył w pewnym sensie do przechytrzenia jego ekipy i to mu się udało. Doskonałym dokumentem ukazującym tę polityczna postawę Jana Pawła II jest wystąpienie do Episkopatu Polski na zakończenie pielgrzymki w 1987 roku. Tam wyraźnie mówi, aby nie kontynuować rozmów z komunistami i nie autoryzować tego reżimu, mimo że dla Kościoła, w sensie taktycznym czy materialnym, mogłoby to być już w końcu lat 80. korzystne.
Pewnym zgrzytem pozostaje papieska wizyta w 1991 roku. Była to wizyta obfitująca w wystąpienia poświęcone kształtowaniu się wizji Polski w Europie w tym szczególnie w kontekście Unii Europejskiej (kończyła się epoka EWG). Jan Paweł II znał kulisy powstawania traktatu z Maastricht i wiedział, że szykuje się dalsza integracja i chciał, żeby Polska w tym uczestniczyła. Mówił o tym już 1988 r. w Parlamencie Europejskim, a kilka razy także podczas tejże pielgrzymki w 1991. Dużo razy mówił w jej trakcie także o relacjach ze wschodnimi sąsiadami, przestrzegając przed próbami rewizjonizmu wobec nich, rewanżu, powrotu do nacjonalistycznych napięć itd.
Wizyta ta jednak przyniosła pewne rozczarowanie papieża częścią Kościoła w Polsce. Chodziło o pamiętne spięcie w Przemyślu, kiedy de facto część wiernych rzymskokatolickich odmówiła posłuszeństwa papieżowi, zrobiła to demonstracyjnie i przy wsparciu części duchowieństwa i części lokalnych elit solidarnościowych. Podkreślam– części, bo sprawa była skomplikowana. Krótko mówiąc, nie wykonano woli papieża i na pewno stało się to powodem jego ogromnej goryczy. Było też dla niego sygnałem, że nacjonalizm w wydaniu antyukraińskim staje się problemem polskiej polityki.
Drugim problemem okazały się relacje z władzami państwowymi. Nie zaiskrzyło w kontakcie z premierem Janem Krzysztofem Bieleckim, choć nie wykonał on żadnego negatywnego gestu wobec papieża. Nie był tak religijny jak Tadeusz Mazowiecki, ale uczestniczył w mszach świętych podczas wizyty i ogólnie starał się, aby ta wizyta z pozycji władz państwowych wypadła dobrze. Do papieża dotarły natomiast sygnały, że władze nie za bardzo chcą, aby przyjeżdżał po raz drugi latem 1991 r. [pierwsza wizyta to w czerwcu podróż apostolska do 12 miast, podczas drugiej w sierpniu celem wizyty VI Światowe Dni Młodzieży w Częstochowie – KAI]. Do tego rozpoczęła się ostra debata na temat aborcji, szczególnie rozgorzała w kontekście papieskiego kazania w Kielcach. Oprócz bowiem międzynarodowego wątku wystąpień papieża w Polsce najważniejszym ich motywem był Dekalog. Na Kielce wypadło kazanie na temat przykazania „nie zabijaj”. Papież wygłosił zdecydowane i jak na niego retorycznie ostre kazanie dotyczące ochrony życia nienarodzonych. To spotkało się z krytyką m.in. niektórych osób z kręgów „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”. Było w trakcie tej wizyty zatem kilka elementów, które także po ludzku zraziły papieża Wojtyłę, być może uderzyły w jego emocje i spowodowały swego rodzaju pauzę w jego entuzjastycznym wsparciu transformacji. Jednak trwało to krótko, bo papież wrócił do popierania integracji w ramach Unii Europejskiej i szeroko kierunku obranego przez Polskę w 1989. Patrząc bez ówczesnych emocji, wizyta 1991 stanowiła najciekawszy moment pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości. Była świetnie przygotowana, a jednak kilka elementów zebrało się na ów zgrzyt.
KAI: Demokracja – o czym Jan Paweł II wielokrotnie przypominał – to nie tylko zbiór aktów prawnych, ale także system budowany na gruncie konkretnych wartości. Demokracja bez wartości przeradza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. Co miał na myśli papież Polak?
– Dla niego było jasne, że na demokrację składają się odpowiednie procedury i akty prawne włącznie z Konstytucją, co sygnalizował m.in. w trakcie wystąpienia w Sejmie w 1999 r. Tam wskazał, co w jego przekonaniu powinno być centrum polskiej polityki. Nacisk został położony na tradycję parlamentaryzmu I Rzeczpospolitej, a nie na historię zdezelowanego parlamentu lat trzydziestych II RP. Rozumiał, że demokracja oznacza też uszanowanie praw mniejszości. To była ponadto kwestia wolności religijnej, ale także zagwarantowania praw mniejszości narodowych i religijnych. Ten element jego nauczania jest nieco zapomniany, za to szczególnie widoczny na początku lat 90. Chodzi mi o szereg gestów wobec mniejszości litewskiej, białoruskiej, ukraińskiej, które pojawiały się właściwie podczas każdej papieskiej wizyty począwszy od 1979 r., ale ze szczególnym uwzględnieniem pielgrzymki w 1991 r.
KAI: W przemówieniu w parlamencie 11 czerwca 1999 r. Jan Paweł II nawiązał do dziedzictwa “Solidarności”. Padło przypomnienie o tym, że “nie ma wolności bez solidarności” z drugim człowiekiem. Gdzie jest dziś ta polska solidarność Pańskim zdaniem?
– Osią tego wystąpienia była kwestia dobra wspólnego. Zostało ono przeciwstawione partykularyzmom. Papież niepokoił się o stan rzeczy w Polsce, dostrzegł szybko przywiązanie części elit do grania na jedną partię zamiast działania na rzecz dobra wspólnego. To jest jądro myślenia kard. Karola Wojtyły i jego myślenia o polskiej polityce lat 90. już jako Jana Pawła II. Szczególnie, że to jest absolutna rzadkość, aby papież jako głowa Kościoła występował w parlamencie narodowym.
KAI: Pozostają dziś aktualne wskazania Jana Pawła II m.in. z adhortacji „Christifideles laici” o tym, aby świeccy katolicy nie rezygnowali z udziału w polityce czy szeroko rozumianej służbie publicznej?
– Jan Paweł II był za tym, żeby chronić Kościół od uwikłania w interesy z władzą, aby było jasne, że Kościół jest z ludźmi, a nie z wpływowymi i bogatymi. Oczywiście, znał dobrze doświadczenie włoskiego Kościoła z włoską Chrześcijańską Demokracją. Wiedział, że przyjęcie zasady, iż jedna partia reprezentuje w państwie interesy Kościoła, to także jest złe rozwiązanie. Ale równolegle papież popierał tym mocniej zaangażowanie katolików we wszelkie publiczne działania, w tym szczególnie politykę, ale bez wskazywania jednej jedynej „dobrej partii”.
KAI: Co powinno być papieską odpowiedzią na czasy politycznej postprawdy, w której dominują relatywizm i osobiste przekonania, a wszystko, z czym polityk się nie zgadza, jest “fake newsem”?
– Najważniejsze to zrozumieć, że Jan Paweł II pokazał, że są szlachetne a jednocześnie skuteczne metody walki politycznej. Politycy często są przekonani, że mają sens brutalne marksistowskie metody dzielenia społeczeństwa i wywoływania konfliktów pomiędzy poszczególnymi grupami i że tylko makiawelizm tak naprawdę się sprawdza. Wojtyła pokazał, że istnieje droga sensownego łączenia dbałości o siebie i swoją grupę z pilnowaniem dobra wspólnego i to jest klucz do dzisiejszych czasów.
KAI: Dziękuję za rozmowę.
Od 2017 r. jest ona przyznawana również przedstawicielom świata kultury.
Ojciec Święty w liście z okazji 100-lecia erygowania archidiecezji katowickiej.
Przyboczna straż papieża uczestniczyła w tajnych operacjach, także podczas drugiej wojny światowej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
W audiencji uczestniczyła żona prezydenta Ukrainy Ołena Zełenska.
Nazwał to „kwestią sprawiedliwości”, bardziej, aniżeli hojności.