Czekając na papieża

Beata Zajączkowska

GN 28/2022 |

publikacja 14.07.2022 00:00

Jeśli istnieją peryferia peryferii, to bez wątpienia jest nimi Sudan Południowy. To najmłodsze państwo świata ginie. Z misją ratunkową miał tam przybyć Franciszek, ale z powodów zdrowotnych musiał wizytę odłożyć.

W obozie dla uchodźców w Bentiu mieszka 140 tys. osób. Miejsce to odwiedził papieski wysłannik kard. Pietro Parolin. Sam Mednick /AP Photo/east news W obozie dla uchodźców w Bentiu mieszka 140 tys. osób. Miejsce to odwiedził papieski wysłannik kard. Pietro Parolin.

Kiedy 9 lipca 2011 roku rewidowano mapę Afryki, wyznaczając na niej kontur najmłodszego państwa świata, towarzyszyła temu radość i ogromne nadzieje. Uznanie niepodległości Sudanu Płd. kończyło lata krwawej wojny domowej, jednej z najokrutniejszych w dziejach Czarnego Lądu. Podejrzewano, że nowe państwo będzie biedne i że czeka je wytężona praca związana z rozwojem społecznym i gospodarczym. Mimo to mieszkańcy liczyli na pokój, nawet jeśli ubogi i trudny. Tak się jednak nie stało. Walka o bogactwa naturalne oraz etniczne waśnie wywołały kolejną wojnę. 2 mln ludzi schroniło się w sąsiednich krajach, a 4 mln stało uchodźcami wewnętrznymi. Połowie z 11 mln mieszkańców głód zagląda w oczy. Kościół alarmuje, że wszystkie strony konfliktu dopuszczają się zbrodni przeciwko ludzkości. Głębokie podziały wynikają m.in. z istnienia w kraju aż 64 grup etnicznych. Każda z nich ma inną kulturę i tradycje, ekonomię, sposób wyrażania myśli. Właśnie plemienne animozje (chodzi m.in. o kontrolę nad roponośnymi terenami) zapoczątkowały kolejną wojnę. W grudniu 2013 r. prezydent Salva Kiir – przedstawiciel najliczniejszej grupy etnicznej Dinka – rozpoczął walkę o władzę ze swoim zastępcą Riekiem Macharem z grupy Nuer, którego pozbawił stanowiska wiceprezydenta. Mimo podpisania kolejnych porozumień, w których obaj politycy zobowiązali się do podziału władzy, pokój wciąż jest odległym marzeniem, a codzienność mieszkańców Sudanu Płd. naznaczają przemoc, nienawiść i pragnienie odwetu. Doprowadziło to do niemal całkowitego rozpadu państwa i zrujnowało gospodarkę. Jedyną wiarygodną i nieskorumpowaną instytucją pozostaje Kościół, stąd aktywna mediacja papieża na rzecz zakończenia konfliktu. Szerokim echem odbił się jego bezprecedensowy gest, kiedy po zaproszeniu w 2019 roku do Watykanu czterech najważniejszych polityków z Sudanu Południowego Franciszek padł do ich stóp i na kolanach błagał o zawarcie trwałego pokoju oraz zakończenie bratobójczej wojny. Zapowiedział też, że wraz ze zwierzchnikami wspólnot anglikańskiej i prezbiteriańskiej, które są najsilniej obecne w tym kraju, przybędzie z misją ratunkową. Problemy zdrowotne sprawiły, że musiał swą podróż odłożyć, a z wizytą solidarności wysłał watykańskiego odpowiednika premiera. Kardynał Pietro Parolin podkreślił, że nie zastępuje papieża, tylko zapowiada jego wizytę.

Kardynał wśród wygnańców

Najbardziej przejmującym momentem wizyty papieskiego wysłannika były odwiedziny w obozie dla uchodźców w Bentiu, którego całą 140-tysięczną. populację (połowa to dzieci) stanowią przedstawiciele plemienia Nuer. – To druga co do wielkości grupa etniczna w kraju i wielcy przegrani tej wojny. Choć od pokoleń zamieszkują ten teren, to zostali zaatakowani przez wojska rządowe, czyli żołnierzy z plemienia Dinka. Stanowią oni jedną trzecią mieszkańców kraju, są ambitni i chcą rządzić sami, kontrolując także te tereny, gdzie są mniejszością. A pod Bentiu jest ropa naftowa – mówi „Gościowi” brat Robert Wieczorek, kapucyn, który po 25 latach posługi w Republice Środkowoafrykańskiej tworzy nową kapucyńską misję na sudańskiej ziemi. Wyznaje, że to właśnie obraz Franciszka całującego stopy południowosudańskich polityków „przeorał go” i otworzył na nową misję. Brat Wieczorek opowiada, że codzienność jest trudna. – Informacje o atakach i morderstwach docierają prawie co dzień. Zrujnowane są miasta, wyludnione wsie z obawy przed atakami, porzucone plantacje – wylicza zakonnik. Przypomina, że ten kraj, który ma nadmiar wody i 80 proc. ziemi potencjalnie uprawnej, mógłby być spichlerzem Rogu Afryki i Półwyspu Arabskiego, a tymczasem żebrze o żywność i pomoc międzynarodową.

Wielką estymą w Sudanie Południowym. cieszy się Kościół katolicki, po latach trwania z ludźmi podczas prześladowań przez reżim islamski z Północy. – Kościół tutaj to nie duchowieństwo, bo księży jest mało, ale setki świeckich ludzi żyjących słowem Bożym i przekonanych o mocy Ewangelii zmieniającej ich serca – podkreśla kapucyn. Wspomina, że kardynał z Watykanu i towarzyszące mu osoby były poruszone dramatycznymi warunkami, w jakich żyją uchodźcy, ale też ich gościnnością. – Przy kościele – baraku zbitym z blach – zgromadziło się nieporównywalnie więcej ludzi niż na niedzielnej Mszy. Tańcem i śpiewem manifestowali radość z wizyty. Na pewno w sercach przyjezdnych rezonował kontrast między nędzą brudnego, zrujnowanego miasta, mizerią mijanych po drodze szałasów przykrytych plandekami a spontaniczną radością kolorowego tłumu zaludniającego gęsto to prowizoryczne koczowisko – mówi brat Wieczorek. Dodaje, że po wyjeździe kardynała ludzie rozchodzili się z uśmiechem na twarzy, powtarzając sobie życzenia male, male, czyli „pokój, pokój” w języku nuer.

Biskup z obozu

Ogromnym wyzwaniem dla przyszłości Sudanu Południowego jest formowanie liderów zarówno dla posługi w Kościele, jak i w polityce. W kraju, w którym szkolnictwo praktycznie nie funkcjonuje, zdobycie choćby podstawowego wykształcenia dla wielu pozostaje nieziszczonym marzeniem. – Historia pokazuje jednak, że nawet dorastanie w obozie dla uchodźców nie musi być czasem straconym w rozwoju. Świadczy o tym życie sudańskiego bp. Kussali, który jako dziecko stracił matkę i wychował się w takim miejscu, ale skończył tam szkołę, a następnie wstąpił do seminarium – mówi ks. Andrzej Dzida, który przez lata pracował w Sudanie Płd., a potem wraz ze swymi parafianami stał się uchodźcą w jednym z największych obozów na terenie Ugandy, gdzie mieszka 300 tys. ludzi. Polski werbista wskazuje, że dzieci z Bidi Bidi chcą się uczyć, w jednej klasie potrafi być nawet ponad 300 uczniów. Jest to możliwe dzięki wsparciu Caritas i papieskiego stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie. Misjonarz zauważa, że na przyszłości mieszkańców Sudanu Płd. cieniem kładzie się obecnie wojna na Ukrainie. – Uchodźcy żyją wyłącznie dzięki żywności otrzymywanej ze Światowego Programu Żywnościowego. Jedna osoba dostaje miesięcznie 6 kg mąki albo fasoli i ok. 0,75 litra oleju. Najgorszy jest koniec miesiąca, ponieważ otrzymywane racje nie wystarczają – mówi ojciec Dzida, dodając, że teraz pomoc jest ograniczana. Problemem jest także opieka zdrowotna. Brakuje nawet podstawowych leków. Wielu międzynarodowych ofiarodawców koncentruje teraz swą pomoc na Ukrainie i w związku z tym wycofuje środki m.in. z Sudanu Południowego. Międzynarodowe konsorcjum Health Pooled Fund likwiduje właśnie fundusze na działanie ośmiu szpitali, przekazując odpowiedzialność za nie sudańskim władzom, które już ogłosiły, że nie mają na to pieniędzy.

Wojenne duszpasterstwo

Ordynariusz Rumbek mówi w rozmowie z „Gościem”, że Sudan Południowy zniknął w ostatnim czasie z mediów, dlatego reakcje na trwający tam kryzys humanitarny są coraz mniejsze. – Obecność Franciszka w naszej ojczyźnie otworzyłaby oczy świata na to, co się u nas dzieje. Już wizyta kard. Parolina, zwiększyła zainteresowanie naszym losem – zauważa bp Christian Carlassare. Wskazuje, że Sudan Południowy uważa się za kraj chrześcijański, w opozycji do islamskiego Sudanu, od którego się oderwał. Wiele jednak jeszcze pozostaje do zrobienia w dziedzinie katechezy i formacji sumień. – Od chwili uzyskania niepodległości nie udało nam się przeprowadzić żadnego poważnego projektu duszpasterskiego czy ewangelizacyjnego, bo trwała wojna. Musimy postawić Chrystusa w centrum, aby ludzie mogli Go doświadczyć, a nie patrzeć na Kościół jedynie przez pryzmat dzieł humanitarnych – mówi bp Carlassare. Wskazuje też, że Kościół może pomóc w przezwyciężaniu plemiennych podziałów. Misjonarz doświadczył tego na własnej skórze. Gdy został mianowany przez Franciszka pierwszym ordynariuszem Rumbek, został napadnięty i poważnie postrzelony przez ludzi, którzy nie chcieli mieć na swym terenie „obcego biskupa”. – To doświadczenie mnie nie zraża. Od zwykłych ludzi doznaję wiele serdeczności. Wielu mówi mi, że jestem pierwszym biskupem, jakiego widzieli. To skłania mnie do refleksji nad tym, jaki wizerunek Kościoła we mnie zobaczą – mówi bp Carlassare. I dodaje: – Mam nadzieję, że będzie to Kościół pojednania i przebaczenia, umiejący przejść ponad różnicami etnicznymi. Od tego zależy przyszłość mojej nowej ojczyzny, która z nadzieją czeka na papieża. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.