Normalnie, Meksyk

Marcin Jakimowicz, zdjęcia Roman Koszowski

GN 02/2011 |

publikacja 17.01.2011 09:50

Ostro? To jest według panów ostro? Ostro to będzie wówczas, gdy podczas jedzenia spoci się panom kołnierzyk.

Posłuchajcie, oto bajka. Tyle że nie o smoku wawelskim, a o smogu meksykańskim. W smogu żyją ludzie. Od bladego świtu (w grudniu koło 2 st. Celsjusza) do wieczora (20 stopni) uwijają się jak mróweczki. Trzydzieści milionów biega, pracuje, modli się, odpoczywa i handluje, czym tylko się da w gigantycznym mrowisku. Mrowisko zajmuje powierzchnię 1479 km kw. i jest uznawane za trzecią, po Tokio i Seulu, aglomerację miejską świata. Pierwszy poranek w Ciudad de México (to hiszpańska nazwa miasta). Budzi nas swąd spalenizny. Smog? Nie! Wychodzimy na taras i wszystko staje się jasne. To znaczy staje się ciemne, bo niebo zasnuwa gęsty, czarny dym. Kilka kilometrów od hotelu płonie budynek. To normalna sytuacja w mieście, w którym wielu buduje się na zasadzie wolnej amerykanki.

Indianie w dresach i różowe księżniczki

Olbrzymi plac Zocalo. Na lewo w oparach żywicy copal przyjmuje szaman, na prawo tańczą potomkowie Azteków. Rzucają od czasu do czasu jakieś słówko w indiańskim języku nahuatl. W czasie weekendów, gdy na plac wylegają tłumy, Indianie tańczą w tradycyjnych strojach, a na nogach chrzęszczą im grzechotki z łupin orzecha. W dni powszednie zakładają zwykłe dresy. Wszystko nieopodal „Sklepu dla księżniczek”. Disney przewraca się w grobie, widząc setki Kopciuszków i Królewien Śnieżek w wersji meksykańskiej, wylegających na ulice. Impreza komunijna à la Mexico to fiesta na kilkaset osób. Pędzimy autem po przedmieściach miasta. Po lewej trwa protest. Rozebrani niemal do rosołu faceci tuż przy genitaliach przywiązują sobie zdjęcie znienawidzonego urzędnika. Na chodniku wyrasta kilkudziesięcioosobowa wioska protestacyjna. Goło i niewesoło. Raczej bojowo. Czy taka forma przyjęłaby się nad skutą lodem Wisłą? Po prawej facet maluje na jezdni pasy. Nie czyni jednak tego w przypływie obywatelskiego uniesienia. Jego kumpel stojący na wysokim kilkunastocentymetrowym krawężniku (pozbawiającym nadziei na zaparkowanie) zbiera w tym czasie datki. Interes kwitnie. Wszystko przy wielokilometrowym korku samochodów z lusterkami, na których dyndają sobie różańce. 

O, kuchnia!

– Ostro? To jest według panów ostro? Ostro będzie wówczas, gdy spoci się panom kołnierzyk – uśmiecha się pod wąsem kelner w meksykańskiej knajpie. Na stole fasola, chilli, placki kukurydziane. – Pamiętam, jak mama, gdy byłem maluchem, dawała mi possać papryczkę chilli. Dla przyzwyczajenia – uśmiecha się od ucha do ucha Juan Manuel Lopez. O kuchni meksykańskiej, wpisanej niedawno na prowadzoną przez UNESCO listę Dziedzictwa Niematerialnego Ludzkości, może opowiadać godzinami. Nic dziwnego. Sam jest właścicielem jednej z restauracji. Koło południa na ulicach wyrastają naprędce sklecone kuchenki, rożna, grille i przenośne bary. Są na każdym kroku. Smród spalin miesza się z zapachem spalonego oleju. Meksykanie nieustannie coś jedzą. Nic dziwnego, że wygrywają rankingi w kategorii najbardziej otyłych ludzi świata. Stragany na San Angel czy w dzielnicy Coyoacan kuszą feerią barw, jakby żywcem wyjętych z płócien Fridy Kahlo. Dzieci polują na maleńkie opłatki. Wszystkie barwy dozwolone. Na każdym rogu owoce. Całe, krojone, nurkujące w lepkich polewach. Kaskady kolorów. Pucybut obok pucybuta. Oczy przechodniów przykuwają ich wszystkomające wózki. Miasto wygląda jak gigantyczny targ. Każdy handluje, czym może. Atmosfera jak na Załęskiej Hałdzie (wersja dla Ślązaków) czy śp. Stadionie Dziesięciolecia (wersja dla miasta stołecznego). „Bóg – Handel – Ojczyzna” – okazuje się, że to niejedynie dewiza biało-czerwonych.

Noworodki przeżyły

Potężne trzęsienie ziemi z 19 września 1985 roku pochłonęło aż 25 tysięcy ludzkich istnień. Ziemia wirowała (ponad 8 stopni w dziesięciostopniowej skali), a po chwili centrum stolicy wyglądało jak Warszawa w 1945 roku. I wówczas oczy wszystkich skupione były na jednym zdewastowanym budynku. Runął szpital, zasypując porodówkę. Ekipy ratownicze rzuciły się jak lwy do odgruzowywania budynku. Każdy ich krok śledził cały Meksyk. Ludzie wierzyli, że uda się dokopać do oddziału z niemowlakami. I rzeczywiście, po kilkunastu godzinach udało się. Dokopano się do porodówki. Spod gruzów wydobyto kilkanaścioro drących się wniebogłosy noworodków. Dzieciaki, które nigdy dotąd nie były jeszcze karmione, przetrwały. Jak wielka jest wola życia w tym rozpędzonym, spalonym słońcem mieście! Nie ma w nim właściwie dnia bez niewielkiego trzęsienia ziemi. Czasami szare bloki i drapiące niebo kościoły przykrywa gruba kołdra szarego pyłu. To przypomina o sobie dymiący nieopodal wulkan. Deszcze spłukują pył i wtedy zaczyna się paraliż. Kratki ściekowe są zatkane stertami śmieci, a ulice toną w brudnej wodzie.

Popływaj ogródkiem

W mieście wre jak w ulu. Gdy w 1519 roku dotarł tu Herman Cortes, przetarł oczy ze zdumienia. Nie spodziewał się, że w cieniu potężnych wulkanów ujrzy tak gigantyczne miasto. Na spieczonej pustyni wśród agaw i opuncji znalazł tętniącą życiem metropolię, większą od Rzymu czy Paryża! I pomyśleć, że pierwotnie była ona spokojną wysepką na ukrytym w dolinie jeziorze. A wszystko przez orła… Leciał, leciał i zmęczony usiadł na potężnym kaktusie. Chciał odsapnąć i nieświadomie stał się proroczym symbolem. Aztekowie przybyli do Doliny Meksykańskiej w XIII w. Założyli Tenochtitlán, bo, jak wierzyli, ich Bóg Huitzilopochtli jako orzeł z wężem w szponach usiadł na kaktusie położonym na jednej z wysepek jeziora Texcoco. Zostali. Dziś niewiele zostało z krystalicznie czystej tafli. W mętnawych wodach kanałów w dzielnicy Xochimilco można jednak od czasu do czasu ujrzeć taaaaakie żaby – opowiadają przewodnicy. Jesteśmy w dzielnicy pływających ogrodów. Skąd taki pomysł? A w jaki sposób Indianie mieli posadzić warzywa na… jeziorze? Wpadli na genialny w swej prostocie pomysł. Budowali tratwy, ładowali na nie grubą warstwę ziemi i pielili pływające ogródki. Dziś w Xochimilco również wszystko płynie. Wielobarwne tonące w kwiatach łodzie (Polacy nie zaryzykowaliby takich barw na swych łajbach) dostojnie suną po kanałach. Zewsząd kapią kolory. Z tratwy płynącej z lewej jakiś facet chce nam sprzedać biżuterię, z prawej długie poncho. Na brzegu mariachi nucą swe rzewne pieśni „na śmierć i życie”. Nad ich głowami śmigają kolibry. Wszechobecna Nuestra Seňora de Guadalupe śledzi z plakatów i milionów obrazów pokryte smogiem miasto. Wojciech Cejrowski – zakochany po uszy w stolicy Meksyku – opowiada, że z lotu ptaka przypomina ona Gwiazdę Śmierci z filmowych Gwiezdnych Wojen. Ma rację. Wzbijamy się w powietrze, a sprzed oczu umyka nam gigantyczna plama światła, sznurki równiuteńko, niemal od linijki wyznaczonych ulic. Lecimy kilometr nad olbrzymią metropolią. Nie jest jak Rzym, którego krańce znaczy miasteczko Ciampino, czy zamknięta Okęciem Warszawa. Pulsujące morze światła ciągnie się w nieskończoność. Najlepiej Mexico City widać jednak z Guadalupe. To naprawdę dobra perspektywa. Spojrzenie na Gwiazdę Śmierci ze wzgórza, na którym objawiła się Królowa Życia, zapiera dech w piersiach. Potężne, najniebezpieczniejsze, zadymione, spalone słońcem, schowane pod czapą smogu. Co za miasto!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.