Krzyż na skórze

Stanisław Guliński

publikacja 15.04.2006 16:28

George już przy pierwszym spotkaniu i wzajemnym przedstawieniu z dumą pokazuje mi krzyż wytatuowany na przegubie dłoni. Uczy się polskiego, bo pracuje w turystyce. Egzotyczny w Egipcie język ułatwi mu karierę zawodową.

Krzyż na skórze

Koptowie mają zwyczaj tatuowania ochrzczonym dzieciom krzyża na ręceCoraz więcej Polaków przyjeżdża przecież nad Nil i Morze Czerwone na wakacje. George, który jest jak na południowca nieśmiały, otwarcie deklaruje chęć małżeństwa z Polką. Rozmowy o tym, jak jest w Polsce, pochłaniają większość spędzanego razem czasu. Przeraża go perspektywa polskiej zimy i brak znaczącej egipskiej diaspory nad Wisłą. Bo Egipcjanie – w odróżnieniu od Turków, Palestyńczyków czy Algierczyków – nie lubią emigrować, choć popychają ich do tego trudne warunki życia w ojczyźnie.

Bardziej po europejsku

Mimo iż nosi zwyczajne dla Koptów arabskie nazwisko, na imię ma George – wymawiane z francuska: żorż. Z tą manierą można się na Bliskim Wschodzie spotkać coraz częściej.
– Tak jest bardziej po europejsku – mówi bez ogródek, bo chrześcijanie tutaj, ale także w Libanie, Jordanii czy Syrii, lubią podkreślać w ten sposób swój związek ze światem Zachodu. „Antoine” wypiera tradycyjnego chrześcijańskiego „Antuna”, „John” – „Juhannę”, a „George” – „Girgisa”.
Chrześcijanie – zwłaszcza od czasów kolonialnych – łatwo ulegali pokusie demonstracyjnego podkreślania bliskości duchowej i mentalnej do Europy i Europejczyków. Także tych przybywających do krajów Lewantu jako okupanci. Potęgi kolonialne chętnie korzystały z usług swych współwyznawców władających miejscowymi językami: arabskim, tureckim czy perskim. Niestety, dla stanowiących większość w kolonizowanych krajach Bliskiego Wschodu muzułmanów takie zachowanie zbyt często ocierało się o zdradę. Odczuli to boleśnie na przykład Asyryjczycy w Iraku, którzy najpierw ochoczo służyli w brytyjskich formacjach policyjnych, by potem stać się celem pierwszego pogromu (w 1933 roku) po uzyskaniu przez kraj niepodległości. Także w Egipcie wykształceni w cudzoziemskich szkołach Koptowie nieproporcjonalnie często zajmowali najwyższe stanowiska w administracji, wielu było adwokatami, lekarzami czy inżynierami.



Kościół koptyjskiSzaty duchownych Kościoła koptyjskiego przypominają o jego odrębności

Początki chrześcijaństwa w Egipcie wiązane są z misją św. Marka Ewangelisty, który w Aleksandrii, leżącym w Egipcie jednym z największych miast Imperium Rzymskiego, poniósł śmierć męczeńską w 68 roku po Chrystusie. Aleksandria szybko stała się ośrodkiem nauki chrześcijańskiej. Działała tu słynna szkoła katechetyczno-egzegetyczna, której wybitnymi przedstawicielami byli między innymi Klemens Aleksandryjski, Orygenes i Dionizy Aleksandryjski. Kościół w Egipcie oderwał się od Kościoła powszechnego w wyniku kontrowersji chrystologicznych z V wieku. Dotyczyły one połączenia natury boskiej i ludzkiej w Jezusie Chrystusie. Kościół w Egipcie, razem z niektórymi innymi Kościołami, nie przyjął uchwał Soboru Chalcedońskiego (451) i został oskarżony o monofizytyzm, czyli wiarę, że natura Boska i ludzka były ze sobą w Jezusie tak ściśle zespolone, że można właściwie mówić o jednej naturze. Dziś wiadomo, że był to raczej wynik nieporozumienia. Tak powstał Kościół koptyjski. Nazwa pochodzi od arabskiego i greckiego słowa oznaczającego „egipski”. W VII wieku Egipt zdobyli muzułmanie. Początkowo nie przeszkadzało to w funkcjonowaniu Kościoła. Z biegiem czasu dyskryminacja i prześladowania stawały się coraz silniejsze. Dziś Koptyjski Kościół Ortodoksyjny liczy – według różnych źródeł – od 5 do 8 milionów wiernych. Na jego czele stoi rezydujący w Kairze patriarcha Szenuda III, noszący tytuł „Papież Aleksandrii i Patriarcha Stolicy św. Marka”.

Patriarcha Koptów, Szenuda IIISwój chrześcijanin

Ze znajomymi muzułmanami George wita się i żegna wylewnie, używając typowo muzułmańskich zwrotów, choć istnieją neutralne.
– Tak jest lepiej – tłumaczy, i natychmiast dodaje: – Ale ty sobie nie myśl za dużo. My tu wszyscy żyjemy w przyjaźni i pokoju. Nie ma różnicy: chrześcijanin – muzułmanin. Wszyscy jesteśmy Egipcjanami. W 1973 roku muzułmanie i Koptowie, ramię w ramię, wyparli Izraelczyków znad Kanału Sueskiego! Był tam nawet generał Kopt!

To typowe słowa, które cudzoziemiec w Egipcie i innych krajach Bliskiego Wschodu słyszy jak mantrę.

– To powiedz mi, George, po co przed katedrą koptyjską na Abbasiji (dzielnica Kairu) musieliście postawić taki wiernopoddańczy billboard, ze słowami skierowanymi do prezydenta Mubaraka: „…zaprawdę w Twojej epoce zaznaliśmy spokoju i rozkwitu…”? – pytam. – Nie widziałem podobnych deklaracji muzułmańskich pod meczetami.
– Nie – przerywa mi George zniecierpliwiony – tu wszyscy dziękują prezydentowi. Jedni tak, drudzy inaczej. A za jego rządów naprawdę czujemy się bezpiecznie.
– No dobrze, a starcia w Koszeh, a zamieszki w Aleksandrii, a ta historia sprzed kilku lat, kiedy uczeń ugodził koptyjskiego nauczyciela nożem?
– To się zdarza w każdym kraju – odpiera, cmokając w arabskim geście zaprzeczenia – ale teraz rząd i prezydent naprawdę bronią nas przed islamskimi ekstremistami. Napastników z Koszeh osądzono, a wieś przemianowano nawet na as-Salam („pokój”).

O kwestiach zapalnych – zwłaszcza przed cudzoziemcami – raczej się nie mówi. Koptowie służą często jako funkcjonalny kwiatek do kożucha przy wszelkich akcjach politycznych, rządowych, ale opozycyjnych. Każda partia, nawet umiarkowanie islamistyczny al-Wasat, chce mieć „swoich Koptów”. Także sami chrześcijanie znajdują w tym sposób na potwierdzenie swojej lojalności wobec władz i solidarności z muzułmańskim ogółem, tam gdzie zagrożone są ogólne humanitarne wartości. Podczas niedawnych protestów przeciwko karykaturom Mahometa egipscy Koptowie demonstrowali razem z muzułmanami. Nawet tasiemcowe seriale egipskie w telewizji promują współpracę chrześcijańsko-muzułmańską.

Jednocześnie Koptowie wciąż nie mogą uczyć w szkołach języka arabskiego, bo prawo podtrzymuje irracjonalne przekonanie, że prawdziwym depozytariuszem języka literackiego może być tylko muzułmanin. To powoduje, że ze świecą szukać Koptów wśród studentów filologii arabskiej. Sytuacja dość absurdalna, gdyż Koptowie nie posługują się innym językiem. Ostatnie enklawy żywego języka koptyjskiego wygasły podobno w XVII wieku i choć dalej pełni on funkcję języka liturgicznego w Kościele koptyjskim, to nawet napisy na ikonach są obok tłumaczone na arabski.

Pod gładką na pozór powierzchnią często jednak wrze. Właśnie w takich przypadkach jak zamieszki w Koszeh, w styczniu 2000 roku (23 zabitych, po tym jak koptyjski sprzedawca odmówił muzułmaninowi kolejnej sprzedaży na kredyt), widzimy, jak wielki ładunek krzywd i uprzedzeń może w każdej chwili eksplodować. Kilka lat temu ambasador USA w Egipcie zapytany, czy nad Nilem może wybuchnąć religijna wojna domowa podobna do tej, która do 1991 r. targała Libanem, odpowiedział: „Nie. Liban jest (niemal – S.G.) równo podzielony między chrześcijan i muzułmanów. Tutaj chrześcijanie są mniejszością, która nie miałaby w takim konflikcie szans. Zostaliby zmieceni w ciągu kilku godzin”. Co nie znaczy, że nie dochodzi co kilka lat do krwawych eksplozji.

U nas nie ma ramadanu

W pewien weekend George zaprosił mnie do swojego mieszkania w podkairskim mieście Helwan. Odwiedzane niegdyś (nawet przez Piłsudskiego) uzdrowisko w czasach fascynacji socjalizmem pod rządami Nasera zamieniono w wielki ośrodek przemysłowy. George najpierw oprowadził mnie po mieście, pokazując skrupulatnie wszystkie kościoły – także należące do tych Koptów, którzy przeszli na katolicyzm. „Był taki czas, że wstyd było być Koptem” – usłyszałem kiedyś od byłego urzędnika obsługi Kanału Sueskiego, który przed „wojną Hitlera”, jak tu mówią, przeszedł na katolicyzm. „Kościół koptyjski tonął w obskurantyzmie i ciemnocie”. Potem weszliśmy na drugie piętro lichego budyneczku, z biegnącą od zewnątrz instalacją gazową i wodociągową, i kablami wszelkiej maści wijącymi się po murach jak pajęczyna.W Palmową Niedzielę księżą dotykają czpła wiernych krzyżami zrobionymi z gałązek palm

W drzwiach wita mnie matka George’a. Ojciec nie żyje od dawna, George nie ma też żadnego rodzeństwa. To tutaj – przy średniej 4–5 dzieci w rodzinie – rzadkość. Mieszkanie jest z kolei nietypowo małe. Egipskim zwyczajem magazynowane „na zaś” meble, czynne i nieczynne telewizory, zwinięte i rozwinięte dywany muszą tu się zmieścić na 30 metrach kwadratowych.

– A ty mi opowiadałeś o małych klitkach w polskich blokach – śmieje się George i widzę, że mimo pracy w dochodowym sektorze turystycznym jest raczej na dorobku. Wesoła, niska i korpulentna kobieta zaprasza do suto zastawionego stołu. Gościnność wobec mnie musiała ich wiele kosztować. Co lepsze kawałki baraniny osobiście wkłada mi na talerz.

– Jedz, nie krępuj się, u nas nie ma ramadanu – każde zdanie kwituje perlistym, serdecznym śmiechem. No tak, trwa właśnie miesiąc muzułmańskiego postu. W miejscu publicznym nawet innowiercy starają się nie irytować głodnych muzułmanów. Reprodukcje religijnych obrazów na drzwiach i ścianach widać w całej dzielnicy zamieszkałej przez Koptów

Razem z obiadem startuje telewizor. Nikt nie zwraca uwagi na ekran, ale jego funkcjonowanie należy do prezentacji domu. Na przeciwległej ścianie wisi wielki chiński gobelin z Chrystusem. Taśmowy produkt nie jest – przynajmniej na europejski gust – okazem sztuki, a wyraźne przebarwienie tkaniny w miejscu, gdzie zbiegają się wargi, robi wrażenie braku w uzębieniu. Z początku z trudem powstrzymuję śmiech. Nagle odwraca naszą uwagę dobiegający z telewizora głos muezina. To transmisja muzułmańskiego wezwania do modlitwy. I nagle ze spokojnego, wesołego George’a wychodzi jakaś złość. Trzaska z wściekłością w wyłącznik odbiornika i krzyczy: „Nienawidzę ich!”. Mama jest wyraźnie zażenowana, a sam George szybko podbiega do drzwi i patrzy przez wizjer. Jakby ktoś mógł usłyszeć. Potem odkręcanie, że tak, ale… i tak w ogóle wszyscy Egipcjanie to bracia.

Dzielnica śmieciarzy

W pewien piątek (bo niedziela w Egipcie to zwykły dzień pracy) udaliśmy się na wycieczkę do wydrążonego w skale Muqattam kościoła św. Szymona Szewca (według innej wersji Garbarza), cudotwórcy z X wieku. Dostępu do świątyni – pieczary i klasztoru – „broni” dzielnica śmieciarzy. Około 30 tysięcy chrześcijan co noc zbiera odpadki z całego 17-milionowego miasta, segreguje je całymi rodzinami i sprzedaje w punktach skupu surowców. Żyją tu w nieopisanym smrodzie, hodując na znalezionych odpadkach spożywczych jedyne w muzułmańskim kraju świnie.

Bierzemy koptyjską taksówkę, bo kierowcy bez obrazków chrześcijańskich świętych, krzyżyka czy różańca nie lubią w ogóle tu wjeżdżać. Mieszkańcy słyną ponoć z zaciętości religijnej. Przed wjazdem przykręcamy do oporu szyby, ale smród i tak znajduje drogę do naszych nosów. Hajj az-Zabbalin (dzielnica śmieciarzy) – triumfalnie obwieszcza George. Kierowca też jest dumny. Na razie nie wiem, z czego.W wydrążonej w skale świątyni Koptów panuje niezwykły nastrój

Na wielu drzwiach prowadzących do piętrzących się wokół slumsów widzę nakreślone kredą krzyże i przylepione reprodukcje obrazów Matki Boskiej, św. Jerzego, św. Miny i innych. W nędznych sklepach leżą tylko najbardziej podstawowe artykuły, a sprzedawcy wykrzykują zachęty, które powinny sprowadzić tu wszystkie sknery Kairu. Co chwilę mam wrażenie, jakbyśmy mieli ugrzęznąć w błocie. Gdy samochód zwalnia, widać w przerwach między budynkami sterty śmieci i sortujących je pracowicie ludzi.

Nad dzielnicą wisi skała. Zakosami wjeżdżamy ponad linię ostatnich domów. Wita nas nieoczekiwanie porządna brama klasztorna. Za nią, wśród budynków i płaskorzeźb naskalnych, otwiera się czeluść pieczary z równymi rzędami ławek. To kościół św. Szymona Szewca, który przenosił góry – dosłownie. I czyni cuda do dziś.

– Słuchaj – nakazuje uroczystym tonem George, widząc moje niekłamane zdumienie dla kontrastu, jaki stanowi ta świątynia, z nędzą u jej stóp. – Kiedy budowano tę świątynię w 1977 roku, ciągnik ze zbiornikiem na wodę najechał na małego chłopca. Nazywał się Adham Kamil Abd al-Masih i miał 6 lat. Koło zgniotło mu głowę. Wzięli go do szpitala. Wieczorem tego dnia wszyscy modlili się o cud. Po czterech dniach od wypadku krew leciała mu wciąż z ust, uszu i nosa. Dwóch ludzi z naszej dzielnicy modliło się u jego łoża o wstawiennictwo św. Szymona Szewca. Po siedmiu dniach Bóg odpowiedział i dał mu nową głowę. Adham wrócił do domu cały i zdrowy.

Patrzę z góry na dzielnicę śmieciarzy, świnie i ludzi krążących po śmieciach. W oddali stare miasto ze szpalerem minaretów średniowiecznych meczetów. Wiatr co chwila przynosi żrący odór zgnilizny. Z czego tu być dumnym? George mi tego nie wytłumaczył. Pewnie chodzi o cud wiary biednych ludzi, którzy wykuli w skale imponujący dom Boży, choć ich własne przybytki wołają o pomstę do nieba.
Ale do końca trudno to człowiekowi Zachodu zrozumieć. Przypomniałem sobie w tym momencie podobną scenę z Iranu, gdzie kilka lat wcześniej zwiedzałem niewykończone jeszcze mauzoleum Chomeiniego. Ozdoby z kryształu, złota, falujące szepty modlitw… ale ja na przekór entuzjazmowi moich irańskich gospodarzy czułem przede wszystkim woń tysięcy skarpetek ubogich szyickich pielgrzymów z całego Iranu.



kwiecień 2006