Sen na jawie

Maciej Rajfur

publikacja 18.06.2017 06:00

Mówią, że dobro wraca. Do rodziny Zawiertów z Wrocławia wróciło z kilkukrotnie większą mocą. Na drugim końcu świata.

Zawiertowie do dzisiaj utrzymują z kontakt z Panamczykami. Wielu obiecało im modlitwę do końca życia. Archiwum rodzinne Zawiertowie do dzisiaj utrzymują z kontakt z Panamczykami. Wielu obiecało im modlitwę do końca życia.

Zaczęło się od Dni w Diecezjach przed Światowymi Dniami Młodzieży w Krakowie. Kiedy w parafii pw. Chrystusa Króla we Wrocławiu ogłoszono, że można na kilka dni przyjąć pod swój dach młodych pielgrzymów z różnych krajów świata, rodzina Zawiertów zgłosiła się bez wahania. Jeszcze wtedy nie mogła wiedzieć, że to początek wspaniałej przygody, która sięgnie daleko poza Polskę i długo poza czas ŚDM w naszym kraju.

„Do zobaczenia”, które się spełniło

Do Rafała i Marty Zawiertów oraz ich trzech córek (4-letniej Ady, 5-letniej Oli i 7-letniej Tosi) trafiły dwie studentki z Panamy. Siostry Helen i Bridget Cadogan były zachwycone Polską, szczególnie jej walorami kulinarnymi. – Pamiętam, jak pierwszy raz w życiu spróbowały czereśni i nie wiedziały, co robić z pestkami. Nie potrafiły ich dobrze wypluć i jeszcze kilka miesięcy po ich wizycie znajdowaliśmy pestki np. gdzieś za kanapą – opowiada ze śmiechem Rafał Zawierta. Na koniec, jak to zwykle bywa przy serdecznych pożegnaniach, wszyscy powiedzieli z wielką nadzieją: „Do zobaczenia!”, zapraszając się nawzajem do siebie.

Gdy kilka dni później okazało się, że Panama zostanie gospodarzem następnych Światowych Dni Młodzieży, małżeństwo szczerze się ucieszyło. – Od razu napisaliśmy do nich, że gratulujemy, ale będziemy już za starzy, więc nie przylecimy do Panamy. Temat się urwał – wspomina Marta. I to mógłby być koniec, gdyby nie pewna rodzinna tradycja. – Zimą lubimy wspólnie podróżować z trzema córkami. Miesiąc po ŚDM w internecie znalazłem korzystną ofertę lotu do Panamy. Długo się nie zastanawialiśmy, wykupiliśmy bilety i poinformowaliśmy nasze panamskie przyjaciółki, że w lutym zjawimy się w ich kraju na urlopie – mówi Rafał.

Jaki mamy wybór? Idziemy

– Gdy powiadomiliśmy Helen i Bridget o naszej wizycie, od razu same rozpoczęły układanie nam harmonogramu podróży. Natychmiast zderzyliśmy się z latynoskim spontanicznym stylem bycia: „Zobaczymy, jakoś to będzie! Wszystko się uda! Na pewno się ułoży! My się wszystkim zajmiemy!” – wspominają Marta i Rafał. W podróż wyruszyli pod koniec lutego. O północy z poniedziałku na wtorek wylądowali na lotnisku w stolicy, w mieście Panama. I nagle okazało się, że czekała tam na nich specjalna delegacja – z Helen i Bridget na czele – która przyjechała busem parafialnym z Colón, miasta po drugiej stronie kraju, u północnego wejścia Kanału Panamskiego. – Wtedy akurat trwała końcówka karnawału, więc po drodze napotykaliśmy dużo kontroli policyjnych, ale przepuszczali nas bez problemów, widząc na busie napis: „Parafia św. Józefa w Colón” – wspomina Rafał Zawierta.

Później tym samym busem Panamczycy obwozili gości z Polski po różnych miejscach, które chcieli im pokazać. Wieczorem w Środę Popielcową rodzina z Wrocławia została zaproszona na Mszę św. w parafii. Nabożeństwo trwało dosyć długo. Polacy jeszcze nie zdążyli się przestawić na inną strefę czasową (6 godzin wstecz). – Po Komunii św. nasza Helen nagle nam oświadcza, że wyjdziemy na środek. Nasze dziewczynki były bardzo zmęczone. Moja żona z Adą na rękach, ja z Olą na rękach, ale jaki mamy wybór? Idziemy. Cała parafia ciepło i uroczyście nas przywitała, a potem pobłogosławiła – opisuje ojciec rodziny. Na końcu kapłan oddał Marcie mikrofon. – Marudzące dziecko na rękach. Stoję na środku kościoła. Jest 2 w nocy czasu polskiego. I powiedz, człowieku, coś sensownego tym ludziom, którzy tak radośnie cię przyjęli – wspomina z uśmiechem wrocławianka.

Hello w Las Tablas

Przez kolejne dni Latynosi prezentowali gościom z Polski atrakcje ze swojej okolicy. W niedzielę Zawiertowie zostali poproszeni przez Helen, która skończyła studia związane z filmem, by przed kamerą opowiedzieli, dlaczego przyjęli podczas Światowych Dni Młodzieży pielgrzymów z drugiego końca świata. Panamczycy kręcili coś w rodzaju klipu promocyjnego zachęcającego swoich rodaków do ugoszczenia młodzieży podczas ŚDM 2019. Polska rodzina chętnie udzieliła więc wywiadu po angielsku, który potem został przetłumaczony na hiszpański.

– Nasza obecność w parafii w Colón została wykorzystana, można tak to ująć, marketingowo, ponieważ oni już się przygotowują do tej wielkiej imprezy. Organizują kilkugodzinne zebrania, tworzą listy rodzin chętnych do ugoszczenia młodzieży. A w Colón nie jest z tym najlepiej, więc nasz przykład miał pobudzić lokalną społeczność. Zwłaszcza że my przyjęliśmy właśnie dwie młode Panamki – wyjaśnia Rafał. Polacy rozumieli, że chciano ich ugościć w podziękowaniu za pobyt w czasie ŚDM, odwzajemnić życzliwość sprzed kilku miesięcy. Jednak to, co się później wydarzyło, przerosło ich oczekiwania.

– Powiedziano nam, że w innej diecezji żyje człowiek imieniem Jorge z Krajowego Duszpasterstwa Młodzieży, który się nami zajmie. Trafiliśmy zatem do 20-tysięcznego miasteczka Las Tablas – relacjonuje Marta. – Od naszych przyjaciół z Colón usłyszeliśmy tylko: „Nie martwcie się, tam dostaniecie dom do waszej dyspozycji. Jorge nie zna za dobrze angielskiego, ale poradzicie sobie” – dodaje Rafał. Na miejscu wyszedł po nich mężczyzna w wieku około 35 lat, powiedział „hello” na przywitanie i to był koniec jego angielskiego.

Ola i abstynencja – nie do pojęcia

Jorge oprowadził gości z dalekiego europejskiego kraju po swoim miejscu pracy. Potem zaprosił ich na obiad. Wszyscy napotkani ludzie witali polską familię z szerokim uśmiechem. Za chwilę pojawił się inny mężczyzna, który już dobrze mówił po angielsku. On zajmował się Zawiertami przez następne pół dnia. Okazało się, że mieszkańcy Las Tablas wiedzą, iż odwiedziła ich polska rodzina. „W pierwszy dzień zjecie kolację u tego i tego. Na drugi dzień na śniadanie zaprasza was ten i ten. A obiad macie proszony u proboszcza. Na następną kolację natomiast zaprasza was wujek” – słyszeli na każdym kroku. Nic, tylko wyciągnąć terminarz albo zatrudnić sekretarkę. – Każdy nam chciał pokazać, gdzie i jak mieszka. Jedna rodzina udostępniła nam za darmo swój dom na czas naszego pobytu! Rano podjeżdżał po nas samochód z kierowcą – emerytem – i woził nas wszędzie. Czuliśmy się jak ambasadorzy Światowych Dni Młodzieży – opowiada Marta.

– Jak Panamczycy słyszą hasło „Polonia”, od razu mówią o św. Janie Pawle II. Bardzo go kochają. Widzieliśmy też wiele obrazów Jezusa Miłosiernego – mówi Rafał.

Dwie rzeczy nie dawały spokoju Latynosom przy spotkaniu z Polakami. Po pierwsze – imię ich córki Oli, ponieważ słowo „ola” (pisze się „hola”) po hiszpańsku oznacza „cześć”. Szokiem i sensacją był dla nich również fakt, że Zawiertowie nie piją alkoholu. – Wiele razy musieliśmy się nagimnastykować, żeby po angielsku przedstawić im świadectwo abstynencji i tego, że należymy do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka… – mówi Marta. Pamięta sytuację w gościnie u proboszcza. Nakładali sobie jedzenie, gdy nagle usłyszeli dźwięk otwieranego wina. Ksiądz spytał, czy nalewać, a małżonkowie odpowiedzieli spokojnie, że nie piją. Gospodarza zamurowało. Nie wiedział, jak się zachować.

Sagrada familia de Polonia w szortach

Pewnego dnia zaproszono ich na wieczorną Mszę wspólnotową do parafii. Wcześniej pojechali nad ocean i nie zdążyli przebrać się przed modlitwą. – Przychodzimy na Eucharystię, tam wszyscy elegancko ubrani, a my… plażowe koszulki i szorty. Słuchamy, podają intencję Mszy św.: sagrada familia de Polonia, czyli… za świętą rodzinę z Polski! A potem wezwano nas do prezbiterium na indywidualne błogosławieństwo! Wyobrażacie sobie? – opowiada Marta. – Potem okazało się, że znaleźliśmy się na zdjęciach na parafialnym profilu na Facebooku. Podobnie jak w Colón. Co więcej, tłumaczono nam, że dzięki naszej wizycie rozbita wspólnota parafialna zjednoczyła się na nowo. Myśleliśmy, że to jakiś sen albo film w tropikalnym klimacie – uzupełnia mąż.

I mowa tu o ludziach, którzy w ogóle nie znali turystów z Polski, pierwszy raz w życiu widzieli ich na oczy. W sumie takiego totalnego luzu, bez nikogo, w ciągu całego urlopu mieli… jeden dzień. – Dobrze, że wzięliśmy ze sobą parę prezentów, bo podziękowań było bez liku. Przywieźliśmy m.in. cukierki, śliwki w czekoladzie, konfitury, album o Polsce po hiszpańsku. Jak się okazało, trzeba było wziąć ze sobą koszulki z Robertem Lewandowskim, bo to tam najbardziej chodliwy towar związany z Polską – podsumowuje Rafał ze śmiechem.