Doktryna, ale nie doktrynerstwo

ks. Leszek Gęsiak

RADIO WATYKAŃSKIE |

publikacja 09.04.2016 21:34

Teolog domu papieskiego o najnowszej adhortacji papieża Franciszka

Papież Franciszek ETTORE FERRARI /PAP/EPA Papież Franciszek
W analizie czynów moralnych, dobrych i złych, trzeba wyróżnić dwa zasadnicze momenty: ogólną, teoretyczną refleksję, która omawia dany czyn, i praktyczną ocenę konkretnego czynu, dokonaną przez samą osobę, która stoi przed jakimś dylematem i działaniem.

Radio Watykańskie (RW): Ojciec Święty Franciszek właśnie ogłosił posynodalną adhortację apostolską Amoris laetitia. Jak należy czytać to przesłanie?

O. Wojciech Giertych (WG): Na pierwszy rzut oka ten obszerny tekst wydaje się być przegadany. Dlaczego adhortacja jest tak długa? Czy nie można było powiedzieć tego wszystkiego prościej, króciej, jaśniej? Tak jest, ponieważ adhortacja Papieża Franciszka ma swój styl. I ten nietypowy gatunek literacki domaga się specyficznego sposobu recepcji, na który być może nie jesteśmy przygotowani.

To znaczy, że trzeba zacząć lekturę tego tekstu mając w głowie jakieś uprzednie założenia?

- Niezupełnie. Nie chodzi tu o jakieś uprzednie założenie deformujące nasze odczytanie tego tekstu, tylko chodzi o to, byśmy byli gotowi przyjąć specyfikę tego przesłania. Sposób, w jaki Papież się wypowiada jest różny od tego, do czego przyzwyczailiśmy się czytając papieskie encykliki i dlatego trzeba to sobie wyraźne uświadomić już na wstępie lektury tej adhortacji.

Sposób wypowiadania się Papieża wynika zapewne z jego osobistego doświadczenia duszpasterskiego i punktu obserwacji. Każdy Papież ma jakąś swoją historię. Teraz, kiedy papieżami na nowo są przedstawiciele różnych narodów, ich odczytanie Kościoła i bardzo osobista droga życiowa rozszerzają perspektywę poza horyzont włoski. Św. Jan Paweł II też był dla niektórych ludzi trudny do zrozumienia. Mówili o nim, że był zbyt polski i zastanawiano się na ile rozumiał daleki świat. Papież Franciszek ma za sobą życie w Argentynie i jest naznaczony doświadczeniem tego lokalnego Kościoła.

Uświadomienie sobie tego może nam pomóc we właściwej interpretacji tej najnowszej adhortacji. Ważne jest, abyśmy czytając ją pozwolili się dotknąć przekazanym słowem, a może nawet jeszcze bardziej postawą Papieża i byśmy nie oczekiwali od niej tego, czego tam nie ma, tego, co nie jest jej zamierzeniem.

A więc dokładniej, o co chodzi?

- Papież Franciszek, zwłaszcza na wstępie, szereg razy wypowiada się jakby krytycznie o „doktrynie”, czy też raczej o „postawie doktrynerskiej”. Mówi, że nie należy przerabiać doktryny na kamienie, które następnie będzie się rzucać w innych. Jest to wyraźne echo słów Chrystusa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem!” (J 8,7). Nie oznacza to, że Papież kwestionuje czy odrzuca odwieczną naukę Kościoła, ale zwraca uwagę na to, jak my się do niej odnosimy, jak ją traktujemy.

Wydaję mi się, że poza oczywistym ewangelicznym odniesieniem odgrywają tu także rolę własne wspomnienia Papieża, które można porównać z tym, co znali jego poprzednicy. Bł. Paweł VI i św. Jan Paweł II byli samoukami. Ani jeden ani drugi nie przeszedł przez normalne seminarium duchowne. Oni obaj z różnych racji sami przygotowywali się do kapłaństwa i sami uczyli się nauki Kościoła. I ta filozoficzna i teologiczna nauka ich zafascynowała. Oni sami szukali prawdy, chcieli do niej dociec i rozumieli jej sens.

Doświadczenie Papieża Benedykta XVI było inne. On studiował w normalnym seminarium duchownym i następnie został skierowany na dalsze studia uniwersyteckie. Był dobrym i inteligentnym studentem, który miał szczęście mieć znakomitych profesorów. Systematycznie i gruntownie poznawał doktrynę Kościoła.

Wygląda na to, że Jorge Bergoglio miał inne doświadczenie. On chyba nie miał fascynujących profesorów. Lata studiów nie dały mu intelektualnej radości. Przeszedł przez nie w ramach przygotowania do kapłaństwa, ale nie rozwinęły one jego intelektualnej ciekawości. Ta jego droga też jest doświadczeniem Kościoła. Jest wielu księży, może bardzo wielu, którzy podobnie wspominają swoje studia jako nudne, zbyt abstrakcyjne, niewiele przystające do życia. Fakt, iż studia teologiczne u niejednego rodzą takie wspomnienie jest jakimś wyzwaniem dla Kościoła. Prawdy wiary oraz teologię, która jest myśleniem wewnątrz wiary, należy tak poznawać i przekazywać, aby cały ten intelektualny wysiłek karmił wiarę! Chodzi o to, by nauczanie, oparte na Objawieniu i rozpracowane przez wielkich myślicieli Kościoła trzymało człowieka i kierowało ku życiodajnej prawdzie. Ale niestety, nie każdemu było dane doświadczyć dobrej formacji teologicznej. I to trzeba powiedzieć nie tylko o tych, którzy odbywali swą zasadniczą formację kapłańską w latach posoborowych, gdy odnowa Kościoła czasem kluczyła i błądziła. Odnowa była konieczna, ponieważ i wcześniejsza formacja intelektualna też miała swoje braki, i nie każdego potrafiła zapalić.

Pozwolę sobie zrobić tutaj pewne porównanie z myślą marksistowską. Starsi pamiętają czasy, kiedy w Polsce powszechnie narzucano ideologię materializmu dialektycznego. Marksiści twierdzili, że decydująca jest „baza” materialna, przez co rozumieli ekonomiczną produkcję, a wszystko inne, co jest ponad tym, określali, jako idealistyczną „nadbudowę”, traktując nauki, religię, kulturę, wszystko razem, jako pewną ideologiczną doczepkę czy teorię, która, jak uważali, w gruncie rzeczy jest mało ważna, a nawet może nierealna, nieprawdziwa. W tym marksistowskim założeniu nie było szacunku dla ludzkiego umysłu i jego zdolności do poznania prawdy. Materialiści, pomimo faktu, iż nazywali swe podejście „światopoglądem naukowym”, sączyli sceptycyzm poznawczy i moralny relatywizm.

Papież Franciszek oczywiście nie jest materialistą i nawet sprzeciwiał się latynoamerykańskim kierunkom myśli teologicznej, w których próbowano mariażu Ewangelii z marksizmem. Papież nie jest zwolennikiem takiej „teologii wyzwolenia”, ale w jego podejściu możemy zauważyć pewną analogię z tym kierunkiem. Dla Papieża najważniejszy jest konkretny człowiek. Ważny jest dla niego kontakt z żywą osobą, z człowiekiem, takim, jaki on jest, ze swymi ranami, grzechami, biedą, pogubieniem, ignorancją i niedouczeniem. Papież podkreśla, że człowieka trzeba spotykać tam, gdzie on jest. To wydaje się być pierwszoplanowe. I to jest jakby ta „baza”. Natomiast nauczanie Kościoła, w opisie Papieża zdaje się być jakby doczepką. Nie oznacza to, że ono jest nieważne, ale ono musi służyć życiu, w ostateczności życiu nadprzyrodzonemu, które rozwija się w duszy człowieka wierzącego.

W kontakcie duszpasterskim, ksiądz zawsze spotyka się z konkretnym człowiekiem, a nie z samą ideą. I Papież to ciągle przypomina.

Czy to znaczy, że należy marginalizować doktrynę?

- Bynajmniej. Nauka Kościoła jest niezwykle ważna. Ale też rodzi się pytanie jak ją przyjmujemy i wyjaśniamy? Czy rzeczywiście tłumaczymy jej wewnętrzny sens i ukazujemy jej wartość?

Zresztą trzeba ciągle pamiętać, że najważniejsze jest zaprzyjaźnienie się z Chrystusem. To z tego spotkania, które się dokonuje przez wiarę, nadzieję i miłość, a więc przez modlitwę i przez sakramenty, wynika w ramach duszpasterskiej posługi spotkanie z wiernymi. Duszpasterz służy Kościołowi ze względu na Chrystusa, któremu zawierzył. A Chrystus jest wcielonym Słowem Ojca. On jest drogą do Ojca, prawdą, i życiem. Dlatego poznanie objawionej Prawdy, zastanawianie się nad jej sensem i jej dokładne przekazywanie jest niezwykle istotne w życiu Kościoła, ale w praktycznych kontaktach z ludźmi, spotkanie z człowiekiem, stojącym tu i teraz, jawi się, jako bezpośrednio oczywiste. Kochamy ludzi ze względu na Boga, a nie tylko jakiś duchowy wymiar w ludziach. A jeśli ten drugi człowiek jest głodny, biedny, bezradny, to najpierw trzeba się o niego zatroszczyć, nakarmić go. Miłość Boża przynagla nas do służby konkretnemu człowiekowi.

Jest jeszcze drugi moment, który wydaję mi się ważny w perspektywie Papieża Franciszka. W Ameryce łacińskiej, w odróżnieniu od krajów anglosaskich o tradycji protestanckiej, czy krajów laickich, cała ludność generalnie utożsamia się automatycznie z Kościołem katolickim. Jest w tym podobieństwo ze społeczeństwem polskim, które zakłada, że jest katolickie i dlatego nie za bardzo się troszczy o swą tożsamość katolicką, bo to przychodzi niejako spontanicznie z otaczającej kultury, skutkiem czego niewielu zastanawia się nad koniecznością zawalczenia o swą wiarę i jej pogłębienia. W masowym, nieelitarnym katolicyzmie, gdzie duszpasterstwo jest również przede wszystkim masowe, ludzie zazwyczaj nie kwestionują doktryny. Akceptują ją, ale i też zbytnio się nią nie przejmują.

Ponadto w Ameryce łacińskiej jest niewielu księży w stosunku do liczby ludności, a zatem parafie w wielkich miastach i w ogromnych slumsach są jak włoskie diecezje. A parafie, to nie tylko kościół, liturgia i sakramenty, ale także życie społeczne, towarzyskie, działalność charytatywna, szkolnictwo. W życiu parafii i społeczności wierzących uczestniczy wielu ludzi i nie tylko księża je animują. Pobożność ludowa wyraża się w lokalnych tradycjach, procesjach, pielgrzymkach, odwiedzinach w sanktuariach, i często to sami świeccy organizują te różne formy pobożności ludowej, bez udziału i kierownictwa księży. Papież Franciszek mocno podkreśla wartość tych ludowych praktyk i wyrazów pobożności, którymi nie należy gardzić.

Papież ciągle podkreśla, że ludzi nie należy wykluczać. Jest oczywiste, że wszyscy, którzy uczestniczą w życiu społeczności parafialnej nie są automatycznie kandydatami do beatyfikacji. Nie są oni też koniecznie w stanie łaski uświęcającej. Niektórzy z nich nawet przez długie lata żyją w sytuacji grzesznej, z której nie potrafią się wyplątać. I tu nie tylko wchodzą w grę sprawy małżeńskie, ale także uzależnienie od mafii, korupcji, gangów. Ale to nie znaczy, że wszyscy ci ludzie mają być z życia parafialnego wykluczeni, nawet jeżeli żyją w grzechu, w sytuacji nieregularnej. Jeśli się garną w jakiś sposób do Kościoła i są gotowi do ofiarności wobec siebie nawzajem, to trzeba ich przygarnąć.

Papież Franciszek często powtarza, że Kościół jest jak szpital polowy na froncie, podczas wojny. Kościół jest miejscem, gdzie ludzie pogubieni, zebrani z opłotków mogą się spotkać. I dlatego troska duszpasterska Kościoła musi tych wszystkich pogubionych ludzi ogarniać, musi im ukazać, że są przez Boga ukochani.

Ale wróćmy do nauki Kościoła. Kościół głosi prawdy zbawcze, udziela sakramentów, troszczy się o małżeństwa, aby były związane węzłem sakramentalnym.

- Oczywiście! I Papież tego nie kwestionuje, ale też wie, że wielu ludziom jeszcze daleko do tej pełni, którą Ewangelia umożliwia, i to z różnych racji, z powodu własnych zaniedbań i grzechów, doświadczonej krzywdy moralnej, racji zewnętrznej, moralnej, psychicznej i niekiedy czysto materialnej biedy, która czasem rodzi rozpacz i pogubienie.

Ludzie grzeszni też należą do Kościoła i muszą móc odnaleźć w nim swój dom. Zanim ich się wyprostuje, zanim wyjaśni im się prawdę o Bogu i Jego zbawieniu, trzeba najpierw ich przyjąć. I to Papież ciągle powtarza.

To jest oczywiste, że Kościół jest przede wszystkim dla grzeszników, ale jak pogodzić nauczanie zasad moralnych z konkretną egzystencjalną sytuacją człowieka pogubionego? Czy nie grozi niebezpieczeństwo, że przyjmując człowieka, takiego, jakim on jest, z jego grzechem, zdradzi się prawdę moralną?

- To niebezpieczeństwo oczywiście istnieje. I dlatego od prawdy nie można uciekać, ale też nie można być tak skoncentrowanym na samej doktrynie, że nie dostrzeże się konkretnego człowieka. Zresztą Pan Jezus też ludzi gorszył, bo spotykał się z grzesznikami, pozwalał się im dotykać, stawał w ich obronie, co się faryzeuszom nie podobało. Nie oznaczał to, że ludzi potępiał. Jezus najpierw przywrócił kobiecie przyłapanej na cudzołóstwie jej godność (J 8,3-11). Uwolnił ją od tych, którzy ją potępiali. Napełnił ją boską miłością i dopiero potem powiedział: „Idź, i nie grzesz więcej!”. I pewnie akcent bardziej padł na „Idź”. „Idź napełniona łaską, żyj prawdziwą miłosierną miłością, której doświadczyłaś i w konsekwencji nie grzesz”.

Media często podsumowują wszelkie nauczanie moralne pasterzy mówiąc, że Kościół potępia. To nieprawda! Kościół nie potępia. Zostawia ostateczną ocenę człowieka Bogu. Natomiast udzielając Bożego miłosierdzia Kościół przywraca grzesznikowi jego godność, przekazuje Bożą łaskę, która uzdrawia i prowadzi na dobrą drogę. Kościół musi nauczać, bo Chrystus nam to polecił, ale Kościół nie tylko naucza. Przede wszystkim udziela Bożej łaski, która jest Bożym miłosierdziem, darmo dawanym ludziom, aby się nie gubili czy też, aby z pogubienia wyszli.

W czym więc tkwi różnica pomiędzy „doktrynerstwem” a „doktryną”?

- To pytanie nie jest nowe. I danie odpowiedzi na nie też nie jest jakąś niezdrową „nowinką”. W analizie czynów moralnych, dobrych i złych, trzeba wyróżnić dwa zasadnicze momenty: ogólną, teoretyczną refleksję, która omawia dany czyn, i praktyczną ocenę konkretnego czynu, dokonaną przez samą osobę, która stoi przed jakimś dylematem i działaniem. Gdy się rozważa sprawę teoretycznie dochodzi się do ogólnych, zawsze ważnych zasad, ale każda osoba rozeznaje i działa na bazie tego, co w danym momencie widzi. Inaczej spogląda na sprawę chłodny, oddalony, niezaangażowany obserwator, a inaczej niekiedy widzi ją ten, którego sytuacja zmusza do natychmiastowej decyzji. Św. Jan Paweł II przypomniał w Veritatis splendor (n. 78), że na czyn moralny trzeba spoglądać „z perspektywy osoby działającej”, a nie tylko teoretycznie.

Do tego dochodzi jeszcze dalsza sprawa reakcji czy to prawa kanonicznego, które jest zmienne i uwzględnia konkretne duszpasterskie realia, czy też aparatu państwowego z jego pomocą, a także i sankcją karną. Ale to jest dalsza sprawa.

A więc gdy na przykład mówimy o aborcji albo o sytuacji porzuconej, zranionej, samotnej matki, albo o każdym innym czynie, można zastanowić się nad reakcją najbliższej stojącego duszpasterza. Czy daje on tylko wykład doktryny, czy też widzi konkretną osobę ze swymi ranami, ograniczeniami i czasem życiowym poplątaniem? Doktrynerem jest ten, który nie dostrzega różnicy pomiędzy poziomem teoretycznym i praktycznym. Jemu bardziej zależy na teoretycznym ładzie niż na konkretnym człowieku. I dlatego Papież Franciszek mówi, by nie przerabiać doktryny w kamienie, którymi będziemy rzucać w ludzi!

No tak, ale wróćmy do papieskiej adhortacji, będącej podsumowaniem pracy dwóch synodów biskupów. Biskupi ze świata się zjechali, omawiali sytuację rodziny współczesnej i teraz Papież daje nam swoje końcowe przesłanie. Jak należy je czytać? Co dominikanin sądzi o dziele napisanym przez Papieża jezuitę?

- Przypomina się uwaga, jaką kiedyś przed laty usłyszałem w Krakowie. Gdy, ktoś z jakimś problemem przyjdzie do jezuity, to jezuita go wysłucha, mu potowarzyszy, coś poradzi, i co najważniejsze, nie odrzuci go. A w międzyczasie problem najczęściej jakoś sam się rozwiąże. Natomiast, gdy ten ktoś przyjdzie do dominikanina i wyłuszczy mu swój problem, to dominikanin odpowie: „A to ciekawy problem, podobny do innych analogicznych zagadnień, które studiowałem” – i do problemu doda jeszcze dalsze, sprawę tylko komplikując.

To oczywiście jest karykatura. I mówię to jako dominikanin, przekonany jednak, że dokładne wyjaśnienie zagadnień jest niezmiernie ważne i wyzwalające. Samo serdeczne towarzyszenie ludziom nie jest wystarczające. Nie o to tylko chodzi, byśmy wobec siebie byli zawsze ciepli i mili. Zmierzamy do świętości, do pełni życia Bożego. I słusznie wierni oczekują od duszpasterzy pomocy i wyjaśnienia na tej drodze do wieczności.

Adhortacja Amoris laetitia pisana przez Papieża jezuitę nie jest wykładem doktryny tylko przede wszystkim jest zachętą do towarzyszenia ludziom, którzy doświadczają zagubienia w swym życiu rodzinnym. Dlatego adhortacja jest tak długa. To są takie życzliwe, duszpasterskie pogaduszki, wykazujące serdeczność, bliskość wobec ludzi, również tych, których życie nie jest właściwe.

Papież Franciszek daje nam obszerną biblijną refleksję, która jest jakby wydłużeniem ewangelicznych przypowieści oraz nauki o miłości św. Pawła. Papież opisuje trud życia małżeńskiego i rodzinnego w kontekście dzisiejszych wyzwań. Jest on świadom bólu, jaki ludzie niekiedy przeżywają, gdy im w życiu nie wyszło. Papież spogląda na współczesne rodziny oczami Jezusa i Kościoła. Papież dostrzega zalążki dobra istniejące również w sytuacjach pokomplikowanych, nieregularnych. Dostrzega pragnienie Boga i momenty prawdziwej modlitwy u tych, którym się życie nie powiodło. Tych ludzi nie odrzuca. Ich pociesza. Daje im praktyczne, codzienne rady, odnoszące się do bieżącego życia, które w każdej sytuacji należy podtrzymywać, nawet wtedy, gdy jest się daleko do ideału, gdy nie żyje się łaską sakramentalną.

Papież mówi o radości miłości, nawet, wtedy, gdy ta miłość nie jest jeszcze pełnią tej miłości, jaką Duch Święty rozlewa w naszych sercach przez łaskę (Rz 5,5). Papież zaprasza do rozszerzenia ludzkich serc, aby one przyjęły wszystkich: i dzieci, i starców, i szersze środowisko, i ludzi trudnych i pogubionych. Papież dostrzega, że przygotowanie do małżeństwa w okresie narzeczeństwa i jeszcze wcześniej oraz towarzyszenie istniejącym rodzinom jest wyzwaniem dla całego Kościoła. W wielu krajach, dzisiaj jest to trudniejsze niż dawniej. Nie tylko duszpasterze, ale wszyscy wierni, niech służą rodzinom, niech im pomagają, niech także wspierają tych, którzy są w kryzysie i potrzebują różnorakiej pomocy. Wszyscy ci, którzy wspierają rodziny, również i tych ludzi, którzy żyją w nieregularnych związkach, niech będą nie tylko świadkami, ale i przekazicielami Bożego miłosierdzia, które jest lekarstwem na ludzkie rany.

Bardzo dziękuję za rozmowę!