Yerba mate z papieżem

Beata Zajączkowska

GN 36/2013 |

publikacja 05.09.2013 00:15

Franciszek odprawia codzienną Mszę św., używając hostii wypieczonych przez argentyńskie więźniarki. Ze swymi gośćmi rozmawia, popijając popularną w Ameryce Południowej yerba mate.

Papież pozuje do zdjęcia ze spotkaną w bazylice św. Piotra grupą młodzieży z diecezji Piacenza pap/OSSERVATORE ROMANO Papież pozuje do zdjęcia ze spotkaną w bazylice św. Piotra grupą młodzieży z diecezji Piacenza

Nas nie dziwi to, jak się papież zachowuje, bo on po prostu pozostał sobą. To, co i jak robił oraz jakie inicjatywy podejmował w Buenos Aires, teraz chce przenieść na cały Kościół – mówi ks. José Maria di Paola. Od lat posługuje najuboższym w leżących na obrzeżach stolicy Argentyny fawelach oraz kieruje ośrodkiem dla młodzieży uzależnionej od narkotyków. Przez swych podopiecznych popularnie nazywany jest ojcem Pepe. Pod koniec sierpnia odwiedził Franciszka w Watykanie. – Było to nasze pierwsze spotkanie, odkąd został papieżem. Nic się nie zmienił. Jest tak samo prosty, gościnny... Przez kilka godzin popijając yerba matę, rozmawialiśmy o wspólnych znajomych. Dopytywał się o życie w fawelach i o nasze problemy – opowiada ojciec Pepe.

Goście papieża

Kiedy zaczął otrzymywać pogróżki od handlarzy narkotykami, niezadowolonych, że wyrywa z ich szponów młodzież, ks. di Paola poszedł do kard. Bergoglia po radę. – Od razu przesunął mnie na inną placówkę i sam częściej zaczął odwiedzać nasze centrum. Powiedział wówczas: „Wolę, by zabili mnie, niż któregoś z moich kapłanów”. Kiedy został wybrany na papieża, wspominaliśmy w naszej faweli właśnie to, że zawsze był przy nas. Ta obecność jest ważna. Myślę, że teraz tego jego sposobu bycia doświadcza Kościół powszechny i cały świat – podkreśla ojciec Pepe. Dodaje, że papież Franciszek nie jest pobłażliwy, ale nigdy nie opuszcza ludzi w potrzebie, niezależnie od przeżywanej przez nich biedy. Osobiście tego doświadczył. W pewnym momencie życia zastanawiał się nad odejściem z kapłaństwa i założeniem rodziny. – Odszedłem z parafii i przez rok pracowałem jako robotnik w fabryce. To wówczas narodziła się moja przyjaźń z kard. Bergogliem. Kiedy wyznałem mu, że przeżywam kryzys, nie naciskał, do niczego nie zmuszał, tylko powiedział: „Kiedy tylko będziesz miał ochotę, przychodź do mnie”. Przychodziłem wielokrotnie. Po roku powiedziałem: „Chciałbym odprawić Mszę św.”. Wziął mnie wówczas na liturgię, którą odprawiał dla grupki znajomych. Wśród nich, jak się później dowiedziałem, była m.in. nawrócona była prostytutka i jej koleżanki po fachu, które chciały zmienić swe życie – opowiada. Przez następne lata kard. Bergoglio podsyłał do ojca Pepe księży przeżywających trudności, a także seminarzystów i zakonników zastanawiających się nad swą dalszą drogą. Mówił po prostu: „Sam przez to przeszedłeś, możesz pomóc. Oni nie mogą pozostać sami”. Także po konklawe Franciszek osobiście dzwonił do kilku księży, o których wiedział, że przeżywają różnego rodzaju trudności. „Cześć, Kruku, co słychać?” – te proste słowa dosłownie zamurowały Juana José Jaime. Tym przezwiskiem obdarzali go tylko najbliżsi, nawiązując do jego ogromnej pasji dla klubu San Lorenzo, któremu od lat wiernie kibicował. Choć głos w słuchawce rozpoznał od razu, nie dowierzał własnym uszom. „Dzwonię, bo Pepe przekazał mi list od ciebie, chciałem podziękować” – powiedział Franciszek. Rozmowa trwała kilka minut. – Zaskoczył mnie zupełnie, gdy spytał o zdrowie teściowej, która długi czas chorowała. Kiedy powiedziałem mu, że kilka dni temu zmarła, obiecał, że jeszcze tego samego dnia odprawi za nią Mszę – opowiada Jaime.

Dziecko ulicy, były narkoman, jako jeden z pierwszych trafił do założonego przez przyszłego papieża ośrodka Villa 21. Jest jednym z tych, którym kard. Bergoglio umywał stopy w Wielki Czwartek. Wraz z nim była tam wówczas także Milagros. Wyrzucona przez matkę żyła w pojemniku na śmieci. Przez ojca Pepe także ona podała list Franciszkowi, w którym opowiedziała, co aktualnie słychać w jej rodzinie. Papież króciutko własnoręcznie jej odpisał. – „To są małe gesty, które czynią człowieka wielkim” – podkreśla Jaime. A Milagros dodaje, że gdyby nie pomoc i bliskość arcybiskupa Buenos Aires, pewno oboje by już nie żyli, a tak mają rodziny i pomagają potrzebującym. Na swym biurku papież zwykł trzymać dwa zdjęcia Jaime. Jedno zostało zrobione w dniu, gdy trafił on do centrum dla narkomanów, a drugie, kiedy je po latach opuszczał. Teraz do papieskiego apartamentu trafiła fotografia Argentynki odsiadującej wyrok 7 lat więzienia. Na zdjęciu widać, jak wyciąga z maszyny upieczone hostie.

Hostie z więzienia na papieskim ołtarzu

Gabriela Caballero ma 38 lat. Od 2010 roku odsiaduje wyrok w leżącym niedaleko Buenos Aires zakładzie karnym San Martín. W trzech budynkach mieszka 1300 więźniów. Wraz z koleżankami więźniarkami wypożyczyła od zakonnic stare maszyny do pieczenia hostii i… produkcja ruszyła. Hostie różnej wielkości wypiekane są według dawnych tradycyjnych przepisów. Kobiety mają skromny dochód (myślą o kupnie własnych maszyn), a przede wszystkim zajęcie, co w więzieniu liczy się najbardziej. Ich hostie wykorzystywane są też w czasie Mszy św. odprawianych w kaplicy więziennej. Często z posługą duszpasterską zagląda tam bp Óscar Vicente Ojea Quintana. Jako biskup pomocniczy Buenos Aires przez wiele lat pracował z kard. Bergogliem, a ostatnio został ordynariuszem San Isidro. – Powiedziałem więźniom, że jadę do Watykanu i że spotkam się z Franciszkiem. Jak tylko skończyła się Msza, Gabriela pobiegła do pracowni i przyniosła sporą reklamówkę z dużymi hostiami oraz kilka zdjęć dokumentujących ich pracę. Poprosiła, bym przekazał je papieżowi – opowiada argentyński biskup. Franciszek schował prezent w swoim pokoju, a już następnego dnia, 18 lipca, więzienne hostie zaczął wykorzystywać do odprawiania Mszy w kaplicy Domu św. Marty. Ofiarodawczyni przekazał list z podziękowaniem. – Niezwykle uderzyły mnie słowa papieża do Gabrieli: „Cieszy mnie oraz daje mi siłę i poczucie bezpieczeństwa świadomość, że się za mnie modlisz”. To siła od osoby po ludzku zupełnie bezsilnej, bo przecież za więziennymi kratami – wyznał bp Ojea Quintana. Zaraz po wyjściu od Franciszka zadzwonił do kapelana zakładu karnego i poprosił, by przekazał Gabrieli i jej koleżankom papieskie podziękowanie. „Nie wierzyłam, że zechce nam odpowiedzieć. A kiedy przeczytałam odręcznie napisane: »Droga Gabrielo«, poczułam się wzruszona i dla niego ważna” – mówiła Gabriela w jedynym wywiadzie, na który zgodziły się władze zakładu karnego. „To coś niesamowitego móc dotrzeć z argentyńskiego więzienia do Watykanu! To pokazuje, że Franciszek chce trafić do każdego i nawet my się dla niego liczymy” – dodała wzruszona więźniarka.

Czterysta pocałunków

Papieski list do więźniarek kończyła prośba o modlitwę. Wspólną modlitwą kończą się też prywatne wizyty u papieża. – Na stoliku w jego pokoju stoi figurka Patronki Argentyny – Matki Bożej z Lujan. Zanim odprowadził mnie do drzwi, zaproponował, byśmy wspólnie odmówili choć jedno „Ave Maria” – wspomina biskup San Isidro. Jak podkreśla, każda z kilku wizyt u papieża kończyła się w ten sam sposób. Ksiądz Adriano z Mediolanu, który w ostatnich tygodniach gościł w Domu św. Marty, opowiada, że wieczorami spotykał w kaplicy samotnie modlącego się papieża. Raz zebrał się na odwagę i poprosił Franciszka o błogosławieństwo i poświęcenie różańców, które kupił dla swych parafian. Miał ich dwie pełne reklamówki. Papież zrobił to z ogromną naturalnością i powiedział: „A ja proszę, by twoi parafianie powierzali Maryi moją posługę”. Osoby, które na co dzień spotykają Franciszka, mówią, że w jego zachowaniu nie ma niczego na pokaz. Jest szczerość i prostota. „Musimy być normalni” – odpowiedział dziennikarzom pytającym go, dlaczego osobiście niósł do samolotu swą czarną teczkę. Z kolei w wywiadzie dla największej brazylijskiej telewizji Globo papież szczerze wyznał, że nie przeniósł się do Pałacu Apostolskiego nie ze względu na przepych apartamentów, ale dlatego, że nie potrafi normalnie funkcjonować z dala od ludzi i że potrzebuje ich bliskości. Franciszek uważa, że bezpośredni kontakt z człowiekiem jest najważniejszy. Pewien włoski dziennikarz skrupulatnie policzył, że po jednej z audiencji środowych ucałował i pozdrowił 400 chorych i niepełnosprawnych. Każdego osobiście. Nie śpieszył się, nie spoglądał (jak ochrona) na zegarek. Dla każdego miał czas. Był wśród ludzi dłużej niż wygłaszał katechezę i modlił się z pielgrzymami przybyłymi do Watykanu. Nic więc dziwnego, że mówi się wręcz o „efekcie Franciszka”. Pociągnięci świadectwem ludzie spowiadają się, wracają do sakramentów, a plac św. Piotra coraz częściej nie jest w stanie pomieścić wiernych chcących słuchać i spotkać papieża z końca świata.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.