Haiti wciąż potrzebuje pomocy

Radio Watykańskie/ajm

publikacja 13.01.2013 13:34

„Chcemy pokazać haitańskim dzieciom, że nie są przeklęte” – mówi pracująca od lat na Haiti siostra Luisa dell’Orto.

Haiti wciąż potrzebuje pomocy Te ostatnie lata nauczyły dzieci, ale także całe rodziny, żyć w kompletnym minimalizmie, w warunkach na wskroś prowizorycznych. Staje się to dla nich normą do tego stopnia, że często mówią: nie warto podejmować większego wysiłku, by coś zmienić. Zdjęcie z wiosny 2012 roku.

Włoska misjonarka ze Zgromadzenia Małych Sióstr Ewangelii przeżyła w Port-au-Prince kataklizm sprzed trzech lat. Wskazuje, że pomoc jest niedostateczna, a ludzie jakby stracili wiarę w to, że ich los może się zmienić.

- Jak siostra wspomina dzień kataklizmu?

S. Luisa dell’Orto: Byłam na miejscu w Port-au-Prince, więc na własnej skórze doświadczyłam skutków trzęsienia ziemi. Największe straty i co za tym idzie, największe cierpienie było na terenach wokół stolicy, gdzie wstrząsy sprowokowały najpotężniejsze szkody. Po tych trzech latach, które minęły, największa zmiana polega na tym, że nie ma obozów dla ofiar, tych wielkich namiotowisk, które usytuowane były niedaleko lotniska i na miejskich targowiskach. W tym względzie uczyniono naprawdę wiele, by ludzie, którzy żyli w namiotach, mogli wynająć jakieś mieszkanie bądź wybudować coś własnego. Na to poszła duża pomoc. Mimo wszystko miasto wciąż wygląda jak po bombardowaniu. Trwają jednak obecnie przygotowania do karnawału. Pokazuje to, jak wielkie jest w narodzie haitańskim pragnienie powrotu do życia. Muzyka jest dla Haitańczyków wyrazem radości i życia, pokazaniem, że pokonali to doświadczenie niosące śmierć.

- Na czym polega wasza praca?

S. Luisa dell’Orto: Mieszkamy w ubogiej dzielnicy. Prowadzimy tam szkołę podstawową, która jest jedyną placówką tego typu w dzielnicy, ponieważ wciąż nie odbudowano szkół państwowych. My zaraz po trzęsieniu ziemi, widząc potrzeby, czyli setki dzieci, które mieszkając w namiotach nie miały co ze sobą zrobić, stworzyłyśmy dla nich centrum, gdzie mogły się spotkać i bawić. Ten ośrodek cały czas jest przez nas prowadzony. Przekazujemy nie tylko konkretną wiedzę, ale pomagamy tym dzieciom odnaleźć na nowo spokój, sens życia, wartości utracone pod gruzami. Chcemy nauczyć te dzieci, że ich los nie jest przeklęty, jak to się często tu mówi, ale że Ewangelia także im przynosi Dobrą Nowinę o tym, iż Bóg kocha naród haitański.

- Dzieci pamiętają jeszcze o tym, co się wydarzyło?

S. Luisa dell’Orto: Kiedy ulicą jedzie ciężarówka, powodując hałas, dzieci reagują chęcią ucieczki, chcą od razu wybiec ze szkoły. Mimo upływu trzech lat od tych wydarzeń wciąż boją się zostać w środku. To chyba jest największa trauma, jaka w nich została: pamięć o hałasie, który przyniósł ze sobą trzęsienie ziemi. To wciąż jest w ich psychice. Te ostatnie lata nauczyły dzieci, ale także całe rodziny, żyć w kompletnym minimalizmie, w warunkach na wskroś prowizorycznych. Staje się to dla nich normą do tego stopnia, że często mówią: nie warto podejmować większego wysiłku, by coś zmienić. To jest nasze zadanie. Przekonać ich, że sami mogą coś zmienić, mogą coś poprawić na lepsze, i że warto to robić. Zaczynamy od prostych rzeczy, od uczenia dzieci troski o zeszyt, o przybory szkolne, o czystość najbliższego otoczenia, by pokazać, że można lepiej żyć. To jest pierwszy krok ku temu, by uwierzyli, że można coś zmienić także w życiu społecznym. Sytuacja jest bardzo trudna, bo to nie było tylko samo trzęsienie ziemi. Potem przyszły epidemie, kolejne kataklizmy, a także ogromny wzrost cen żywności. Kupienie zwykłych ziemniaków czy bananów przekracza możliwości wielu ludzi, co czyni życie trudnym. Trzeba projektu skoncentrowanego na odbudowie od podstaw życia społecznego i wartości, które gdzieś w ciągu tych lat zostały utracone.

- Nie miałyście ochoty stąd uciec?

S. Luisa dell’Orto: Ponieważ nasz dom nie ucierpiał i żadna z nas nie poniosła najmniejszego uszczerbku na zdrowiu, ludzie od razu spontanicznie zaczęli się przy nas gromadzić, szukać pomocy. Nawet przez myśl nam nie przeszło, by wyjechać. Byłyśmy z tymi ludźmi w najtrudniejszym dla nich momencie i chciałyśmy pomóc im też w odbudowie, w powrocie do normalnego życia. Pomagałyśmy stawiać namioty, znajdować wodę i pożywienie. Chciałyśmy z nimi żyć, tak jakby to był ktoś z naszej rodziny, kto cierpiał. W rodzinie dzieli się zarówno radości, jak i cierpienia.