Jak luteranin czyta Benedykta XVI?

KAI |

publikacja 20.04.2012 11:56

Czytając i słuchając Ratzingera mam poczucie, że obcuję z wielką historią, z wielką duchowością i dziedzictwem chrześcijaństwa - mówi w wywiadzie dla KAI Dariusz Bruncz, publicysta, zastępca redaktora naczelnego portalu ekumenizm.pl

Benedykt XVI MAURIZIO BRAMBATTI/PAP Benedykt XVI

KAI: Po wyborze Benedykta XVI prorokował Pan, że ten Papież niejednego zaskoczy. A czy zaskoczył Pana?

- Wielu ludzi ten Papież na pewno zaskoczył. Zaraz po jego wyborze zacząłem bardziej interesować się myślą teologiczną Ratzingera i zdecydowałem się właśnie jemu poświęcić rozprawę doktorską: „Tożsamość duchowa Europy w pismach Josepha Ratzingera-Benedykta XVI”. Tym, co mnie wówczas zaskoczyło była stałość poglądów Ratzingera. Dotarło do mnie, że cała propaganda, jaka się wokół niego rozpętała, jakoby nagle w 1968 r. przeżył nawrócenia z liberalnego na konserwatywny katolicyzm., te wszystkie medialne doniesienia o „pancernym kardynale”, którego źródłem byli medialnie niepokorni teologowie jak Eugen Drewermann czy Hans Küng, nie mają zupełnie pokrycia w rzeczywistości. Stały w poglądach, to nie znaczy, że nudny. Czytając i słuchając Ratzingera mam poczucie, że obcuję z wielką historią, z wielką duchowością i dziedzictwem chrześcijaństwa. Jest to teolog, który od wielu lat idzie tą samą drogą, a którą wyraża słowami: „pogłębienie przyjaźni z Chrystusem”. Spotkanie z myślą Ratzingera to obcowanie z wielkim dziedzictwem ojców Kościoła, to spotkanie z teologiem ekumenicznie otwartym. Czym innym jest jednak urząd, który sprawuje.

KAI: Czyli Benedykt XVI to jest ten sam Joseph Ratzinger, autor deklaracji „Dominus Iesus”, tak bardzo krytykowanej przez środowiska niekatolickie?

- Ja się na tę deklarację nie obrażam. Uważam, że był to bardzo potrzebny dokument chrystologiczny i jest on w jakiejś mierze tekstem ekumenicznym, jeśli pominiemy aspekt eklezjologiczny. O jego niedobrej recepcji zadecydował czas powstania (rok po podpisaniu Wspólnej Deklaracji o Usprawiedliwieniu), brak komunikacji w Kurii Rzymskiej, bo powstał on bez konsultacji z kard. Walterem Kasperem, ówczesnym przewodniczącym Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, oraz nieuwzględnienie dotychczasowych osiągnięć. W rzeczywistości deklaracja była adresowana do Azji, gdzie doszło do skrajnych eksperymentów związanych z inkulturacją Ewangelii. To nie było tak, że Ratzinger wykopał topór wojenny, aby niszczyć nim budowlę wzniesioną przez Jana Pawła II. Warto pamiętać, że Jan Paweł II aprobował w pełni ten dokument i stawał publicznie w obronie swego prefekta, kiedy ten był zań atakowany. Trzeba jasno powiedzieć, że pontyfikat Jana Pawła II był w dużej mierze ukształtowany przez myśl teologiczną Josepha Ratzingera. Oczywiście, dokument wyhamował tempo działań ekumenicznych, ale może było to konieczne na fali nie zawsze czytelnego entuzjazmu i pomijania istotnych treści w komisyjno-samocelebrującym się ekumenizmie..? Ekumenizm zawiera w sobie pewien imposybilizm, nie jest łatwy i chyba o tym zapomniano.

KAI: Część niekatolików obraziła się na Papieża, bo podkreślił, że tylko Kościół katolicki jest Kościołem w pełni prawdziwym. Powiedział Pan jednak, że jest to dokument w „jakiejś mierze ekumeniczny”. Co to znaczy?

- Cenię Benedykta XVI za jego jasność i wyrazistość. Jaki to jest dialog ekumeniczny, kiedy my, ewangelicy, mariawici czy prawosławni rozmawiamy z lukrowanymi katolikami, ciesząc się, gdy prezentują poglądy, które nie są rzymskokatolickie, a my nazywamy ich wtedy otwartymi lub rozsądnymi katolikami. Chcemy – taką mam nadzieję - rozmawiać z prawdziwymi rzymskimi katolikami, którzy mówią naprawdę to, co myślą. Ogromną zasługą Benedykta XVI jest to, że po latach ekumenicznego sentymentalizmu zwrócił uwagę na istotne kwestie: że nasz ekumenizm stał się za bardzo formalny i powierzchowny, że brakuje w nim nieraz autentycznej, duchowej przestrzeni modlitewnej. Wskazał też uczciwie na kwestie eklezjologiczne, ledwo dotknięte w dialogu, które tak naprawdę dzielą Kościoły i uniemożliwiają wspólnotę eucharystyczną, przynajmniej po stronie rzymskokatolickiej.

KAI: Jednak uczciwe stawianie sprawy. „nie obwijanie w bawełnę” sprawia, że Benedykt XVI spotyka się ze spora krytyką ze strony środowisk niekatolickich. Przypomnijmy też, że jego wybór w wielu środowiskach ekumenicznych przyjęto z obawą.

- Jest jednak wielką niesprawiedliwością przypinanie mu etykietki antyekumenicznego reakcjonisty. Jest to wręcz przejaw braku dobrej woli i postawa wrogości wobec katolicyzmu jako takiego. Benedykt XVI nie jest fundamentalistą, bo fundamentalista nie dyskutuje, nie prowadzi dialogu.

Benedykt XVI – już jako profesor – zawsze był w ten dialog zaangażowany, szczególnie z ewangelicyzmem, i to na różnych płaszczyznach - eklezjalnej i naukowej. Dobrze zna nie tylko teologię, ale i duchowość ewangelicką, co pokazuje choćby niezwykle serdeczne przyjęcie, z jakim spotkał się w kościele luterańskim w Rzymie, gdzie w marcu 2010 r. jako drugi po Janie Pawle II papież wygłosił kazanie i uczestniczył w całej liturgii nabożeństwa Słowa Bożego. Jeżeli ktoś sądzi, że otwartość ma oznaczać uznanie wszystkich stanowisk za jednakowo ważne, to papież będzie dla niego fundamentalistą. We wspomnianej deklaracji Dominus Iesus Benedykt XVI broni sprawy, która jest wspólna dla wszystkich chrześcijan. Mówi, że tylko Jezus Chrystus jest prawdą i drogą do zbawienia. Ratzinger został skrytykowany za to, że jest katolikiem, że mówi tak jak wymaga od niego jego urząd.

KAI: W jakiej mierze eklezjologia prezentowana przez Benedykta XVI jest do przyjęcia przez ewangelików?

- W warstwie ontologicznej na pewno jest ciekawym i od dawna recypowanym w środowiskach ewangelickich ‘projektem’. Inspiracją dla teologów ewangelickich jest akcentowanie tego, że Kościół nie narodził się wczoraj i jest widzialną manifestacją Bożej obecności w świecie. Nie bez powodu posoborowa teologia mówi o Kościele jako sakramencie, co wyraźnie podkreślają również niektórzy teologowie luterańscy. Eklezjologia Benedykta XVI jest eklezjologią wspólnoty – communnio. I tutaj teologowie chrześcijańscy różnych wyznań mogą się pod tym podpisać. Problem jest tylko w konkretnej realizacji tej communnio (papiestwo, urząd nauczycielski etc.). Proszę zwrócić uwagę, że również dokumenty Światowej Federacji Luterańskiej i Wspólnoty Anglikańskiej od dawna podkreślają wątek communnio – nie stało się to oczywiście za sprawą samego Ratzingera czy teologii rzymskokatolickiej, ale w efekcie wielu procesów, w których Kościół rzymski i sam Ratzinger ma również swój udział. Dokumentuje to m.in. opublikowana w zeszłym roku książka niemieckiego teologa luterańskiego ks. dr. Thomasa Maaßa w całości poświęcona rozumieniu ekumenizmu przez Josepha Ratzingera. To jest właśnie ten konstruktywny owoc ekumenizmu: po pierwsze protestanci zaczęli patrzeć poza obręb swego talerza i dla własnego dobra i poszerzenia swoich horyzontów zaczęli bardziej dostrzegać powszechny wymiar Kościoła; po drugie, czego przykładem jest również Benedykt XVI, można i trzeba uczyć się od sióstr i braci z innych Kościołów. Ktoś zauważył, że w ostatniej książce papieża o Jezusie jest więcej odwołań do teologów protestanckich niż do Ducha Świętego.

KAI: Pod Pana komentarzem do encykliki „Deus Caritas est” mógłby się podpisać teolog katolicki. Zwłaszcza urzekająco piękny jest fragment o Eucharystii w nauczaniu Benedykta XVI, a więc sakramentu, który nas dzieli, bo w Kościele katolickim Eucharystia jest ściśle związana z sakramentem kapłaństwa, którego nie ma u ewangelików.

- Pomijając nie do przyjęcia dla ewangelików charakter ofiarniczy Eucharystii, Benedykt XVI podkreśla, że Kościół rodzi się z Eucharystii i że jest ona centrum życia Kościoła, apeluje o ponowne odkrycie misterium Wieczerzy Świętej. Pod tym luteranin może się podpisać. Dlaczego? Jeśli mówimy, że Kościół jest domem, w którym spotykamy żywy głos Ewangelii, jeśli uznajemy, że wiara rodzi się ze słuchania Słowa Bożego, to należy również pamiętać, że w teologii luterańskiej Słowo Boże: to nie tylko Słowo zwiastowane – ma ono również wymiar sakramentalny w postaci Chrztu Świętego i Sakramentu Ciała i Krwi Pańskiej, a w dalszej konsekwencji w całej liturgii! Papież jasno to stwierdza w swojej encyklice i właśnie to wyróżniłem w swoim komentarzu nieco popkulturowo zatytułowanym All you need is love. Eucharystyczna duchowość Benedykta XVI może pogłębiać również duchowość luterańską, która od zawsze z wielką czcią odnosiła się do Sakramentu Ołtarza. Swego czasu kard. Stanisław Nagy powiedział, że nie ma nic przeciwko luterańskiemu rozumieniu sakramentu Wieczerzy Pańskiej. Pozostaje „tylko” problem urzędu.

KAI: Ale nie ze wszystkim się Pan z Papieżem zgadza. Pamiętam bardzo ostry komentarz po tym, jak Rzym otworzył formalnie drogę dla anglikanów, którzy zdecydowali się przejść do Kościoła rzymskokatolickiego. Co widzi Pan w tym złego?

- Zabrakło w tej sprawie delikatności, ale nie tylko.

KAI: Ale przecież nie można chyba winić Papieża za to, że część anglikanów, wskutek wprowadzania różnych ekstrawagancji teologicznych poczuła się obco w swoim Kościele. To nie było tak, że Kościół rzymski czyhał z siecią i szukał sposobnej chwili, aby ją zarzucić na łatwy łup.

- Zależy co nazywamy ekstrawagancją teologiczną, bo jeśli ma Pan na myśli ordynację kobiet, to stanowczo chciałbym podkreślić, że zarówno dla zdecydowanej większości anglikanów i luteran kwestia ordynacji kobiet nie jest ekstrawagancją, a odpowiedzią na działanie Ducha Świętego w Kościele i przez Kościół. Wracając do kontrowersji: Benedykt XVI jest dobrym znajomym prymasa anglikańskiego Rowana Williamsa, dzieli z nim pasję patrystyczną, liturgiczną, nawiasem mówiąc obydwaj uwielbiają koty.

W sprawie, o której mówimy, zabrakło konsultacji, tak jakby anglikanie i katolicy żyli na dwóch różnych planetach. Problem nie jest w tym, że grupa anglikanów chce przejść na katolicyzm, bo każdy ma prawo swojego wyboru. Natomiast burzy się we mnie, gdy stwarza się struktury, które umożliwiają wyjście ze wspólnoty razem z jej dziedzictwem liturgicznym, po prostu zabiera się to dziedzictwo i przeszczepia na teologicznie obce podłoże.

KAI: No nie takie zupełnie obce, bo przecież anglikanizm wyrósł z katolicyzmu.

- Anglikanizm jest katolicki, podobnie jak luteranizm, ponieważ obydwie tradycje odwołują się w swojej nauce i praktyce do starożytnej nauki Kościoła, która jest naszym wspólnym, powszechnym (katolickim) dziedzictwe. Problem jest w tym, że wykorzystano niezwykle trudną sytuację we Wspólnocie Anglikańskiej, kiedy ważyły się jej losy. To jest inna forma uniatyzmu. Gdyby ci ludzie po prostu przeszli na katolicyzm, nie byłoby problemu. Ale gdy zabierają ze sobą dziedzictwo anglikańskie, liturgię wyrosłą z nauki i praktyki Kościoła (przypomnę zasadę lex orandi lex credendi), aby stworzyć coś alternatywnego w Kościele rzymskokatolickim, jest to działanie antyekumeniczne.

KAI: A co papież miał zrobić, jeżeli duża grupa anglikanów nie chciała już pozostać w swojej wspólnocie i dawała wyraźne sygnały, że chciałaby powrotu do Rzymu?

- Skonsultować się z anglikanami, zwłaszcza w kontekście prowadzonego z nimi od lat dialogu ekumenicznego w ramach ARCIC. Nie zrobiono tego. Konstytucja „Anglicanorum coetibus” była skierowana głównie do Tradycyjnej Wspólnoty Anglikańskiej (TAC), która nie ma nic wspólnego z arcybiskupem Canterbury. Zresztą mimo hucznych zapowiedzi wspólnota TAC nie przeszła na rzymski katolicyzm. Przechodzą głównie emeryci lub księża tuż przed emeryturą. Później ten dokument został dość szybko afirmowany przez tradycjonalistyczne grupy anglikańskie w Kościele Anglii. Moim zdaniem po „Anglicanorum coetibus” Kościół rzymskokatolicki nie ma moralnego prawa pomstować na liczne sekty i Kościoły protestanckie w Ameryce Południowej, które z dnia na dzień zabierają wiernych Kościołowi rzymskokatolickiemu. Wspomnianą konstytucją Papież to w jakiś sposób usankcjonował, choć kontekst jest inny.

KAI: No tak, ale czy można na tej samej płaszczyźnie ustawiać agresywną działalność sekt, podkradanie dusz i transparentną działalność Stolicy Apostolskiej, która była odpowiedzią na postulaty anglikanów, chociaż –zgadzam się z Panem – zabrakło tutaj taktu.

- W świecie ekumenicznym, gdzie powstała pewna kultura ekumeniczna, nagle pojawił się wyłom, z którym nie do końca potrafiliśmy sobie poradzić. Pojawiło się wiele niepotrzebnych emocji. Szczególnie przykre jest to, że po tylu latach współpracy zasiano sporą dawkę nieufności. To znowu wzbudziło podejrzenia, że Rzym, tak naprawdę, nie traktuje innych Kościołów po partnersku. Na konto Benedykta XVI zapisano to, że Rzym realizuje „teologię powrotu”. A może jednak o to chodziło, aby potrząsnąć ekumenicznymi entuzjastami? Nie do przyjęcia był też towarzysząca temu tania apologetyka. Po „Angliacanorum coetibus” niektóre media katolickie wpadły w triumfalistyczny ton: patrzcie, oto oni wracają do domu, oni wracają do Kościoła! To jest brak wyczucia i szkodliwa propaganda. W mojej parafii ewangelicko-augsburskiej Świętej Trójcy w Warszawie też mamy konwertytów z Kościoła rzymskokatolickiego – bardzo wielu, ale nie stawiamy tych ludzi na świeczniku jako „nawróconych heretyków”, którzy oto byli zagubieni, a odnaleźli się w prawdziwym Kościele. Byłoby to nieuczciwe i nieewangelickie. To są decyzje sumienia i nie trzeba tego nagłaśniać. Bardzo wielu rzymskich katolików w USA, Anglii czy innych krajach również przechodzi na anglikanizm, tyle tylko, że nikt nie robi z tego materiału propagandowego. Ruch zawsze odbywał się w dwie strony.

KAI: A czy ma Pan też za złe Benedyktowi XVI, że podjął dialog z lefebrystami i dowartościował mszę trydencką, co mogło wśród niekatolików być odebrane jako powrót do rzeczywistości przedsoborowej?

- To fakt, że niektóre środowiska protestanckie wyraziły zaniepokojenie z powodu powrotu Benedykta XVI do starych szat liturgicznych, jakoby to było przywracanie starego porządku. Jednak gdy chodzi o lefebrystów, jak i o mszę trydencką, będę w 100 procentach bronił Papieża. Liturgia jest wielkim dziedzictwem Kościoła, jest jego krwioobiegiem.

Benedykt XVI przywrócił należne miejsce w Kościele liturgii na jakiś czas „unieważnionej”, czy wręcz napiętnowanej, i trudno oskarżać go o zawracanie czy negowanie reform Soboru Watykańskiego II tylko dlatego, że sięga do liturgicznego dziedzictwa Kościoła. Wyciąganie starych szat i przywracanie pewnych tradycji to jest symboliczną wizualizacją, której celem jest pokazanie, że Kościół nie zaczął się wczoraj ani przedwczoraj, lecz jego tradycja sięga o wiele dawniej, i nie jest zagrożeniem, ale wielkim duchowym potencjałem. Benedykt z odwagą, wbrew krzykom i potupywaniom tzw. postępowców, ukazał jeszcze bardziej katolicki duch rzymskiego katolicyzmu.

Papież zrobił też ogromną przysługę całemu ruchowi ekumenicznemu, bo wydobył z ogromnej skarbnicy chrześcijańskiej duchowości, a nic lepiej nie wyraża duchowości jak liturgia, także te aspekty, które są w jakiejś mierze wspólne nam wszystkim. Od razu słyszę głosy moich współwyznawców: jak może być nam bliska msza trydencka? Ale my przecież do dzisiaj używamy łacińskich nazw niedziel, teksty prefacji zawierają elementy Mszału Rzymskiego i starokościelne melodie – Reformacja luterańska ani tego nie unieważniła, ani też nie wynalazła – zrobiła to, co najlepszego mogła zrobić – zachowała je i dodała również swoje bogactwo. Tym wszystkim ewangelikom, którzy krytykują Ratzingera za starą liturgię chciałbym powiedzieć: jeżeli to negujecie, to podcinacie gałąź, na której sami siedzicie. Cenię cenię to, że Ratzinger podkreślając hermeneutykę ciągłości, zwraca uwagę na fakt, że Kościół nie jest czymś, co mamy wymyślać od początku, zza biurka, ale jest skarbem i darem, dziedzictwem nas wszystkich, które przekazujemy z pokolenie w pokolenie.

Papież Benedykt zwraca również uwagę na organiczność liturgii przy zachowaniu jej zasadniczej, służebnej integralności, co możemy również przyjąć my, luteranie. Zawsze będzie pokusa, żeby z liturgii zrobić przestrzeń eksperymentalną dla zaspokojenie potrzebny aktywizmu kolektywu czy nawet jednego człowieka. Tam, gdzie jest to konieczne trzeba przywrócić liturgii jej godne miejsce w Kościele i skończyć z sytuacją w której ksiądz jest showmanem, bo liturgia nie jest dla księdza, ani zabawką w rękach zboru, ale uwielbieniem Boga i pogłębieniem przyjaźni z Chrystusem. Nie można robić z niej cyrku. Benedykt XVI wyjmując liturgię trydencką ze skarbnicy Kościoła wprowadził symfoniczność, tak charakterystyczną dla posoborowej teologii rzymskokatolickiej. Trudno żyć w Kościele nie pamiętając o przeszłości i Benedykt XVI bardzo mocno to podkreśla.

KAI: A lefebryści?

- Papież wyciągnął do nich rękę. Inna sprawa, że oni ciągle tę rękę odrzucają i osobiście nie wierzę, że dojdzie do pojednania, bo po tamtej stronie nie ma po temu dobrej woli. Perturbacje związane z tradycjonalistycznym bp. Williamsonem, który zanegował holocaust, o czym papież nie wiedział, były przewinieniem pracowników Kurii Rzymskiej. Wściekły atak rzucony na Benedykta XVI, że z jednej strony prowadzi dialog z Żydami, a z drugiej strony rehabilituje lefebrystów, były w istocie manipulacją. Przecież zgodnie z KKK Papież nie miał żadnego wyboru: jeżeli oni stwierdzili , że uznają zwierzchnictwo Papieża, to ustają warunki utrzymywania dalszej ekskomuniki. Wygrała ignorancja i zaprogramowana wrogość wobec tego papieża, który stał się poniekąd dyżurnym celem ataków ze strony środowisk, które lubią stroić się w liberalne hasła, a w rzeczywistości zamknięte są na dialog, poważną dyskusję, a już na pewno na uważną lekturę papieskich wypowiedzi.

KAI: Benedykt XVI w swojej wizji Europy proponuje odwrócić schemat myślowy. Obowiązujący model: „żyć tak jakby Boga nie było” zamienić na „żyć tak jakby Bóg był”. Jest to również propozycja dla niewierzących. Czy taka wizja Europy jest realna, żeby ateiści, niewierzący żyli „tak jakby Bóg istniał”?

- Ta wizja jest realna. Pięknym tego przykładem jest rozmowa Josepha Ratzingera z „religijnie niemuzykalnym filozofem”, jak się określa - Jürgen Habermas. Ich dialog dotyczył dziedzictwa chrześcijańskiego Europy, tego wielkiego projektu, którego celem jest zachowanie dziedzictwa europejskiej kultury i zasad etycznych, w taki sposób, aby nawet niewierzący mogli praktycznie realizować chrześcijańskie, uniwersalne pryncypia.

Podobny charakter miała rozmowa Ratzingera z przewodniczącym Senatu Włoskiego Maurizio Peurą, a także sztandarowe przemówienia zarówno to wygłoszone w Ratyzbonie, jak i to niewygłoszone na Uniwersytecie la Sapienza. Zresztą obydwa traktaty stanowią odważną, ale i intelektualnie pasjonującą apologię niezbywalnej relacji wiary i rozumu, które definiują, kształtują i wytyczają nie tylko historyczne myślenie o Europie, ale umożliwiają dokonanie podstawowego kroku - tożsamościowej autorefleksji, aby nie ugrzęznąć w permanentnej, ale też szaleńczej, gonitwie za absolutnie „czystym, tzw. światopoglądowo neutralnym umysłem”.

Benedykt XVI podkreśla – i to jest niezwykle pasjonujące w jego wizji Europy – że nie można funkcjonować w Europie, tak jakby ona pojawiła się znikąd. Jest ona efektem pewnego procesu, w którym chrześcijaństwo nie jest jednym z ekstraktów, ale jest jej fundamentem, który wpłynął na rozwój kultury europejskiej i wielu wartości, przyjętych nawet przez instytucje świeckie. Europa, jaką znamy i odziedziczyliśmy, funkcjonuje tylko dlatego, ponieważ oprócz duchowych ram, posiadała jasno określoną przestrzeń działania, wyrażaną w różnych formach instytucjonalizacji, umożliwiającej skuteczny proces kulturowego przekazu. Duch chrześcijański nie jest istniejącą w naukowej czy indywidualistycznej abstrakcji koncepcją, ale faktem, którego pominięcie jest fałszowaniem historii. Tożsamość chrześcijańska ma istotowe znaczenie dla Europy. Nie jest produktem ubocznym, martwym echem zapomnianych idei, egzystującym gdzieś na peryferiach krainy cieni, ale właściwym motorem i kompasem europejskiej cywilizacji – i właśnie to podkreśla papież Benedykt. Negowanie tych korzeni, próba ukazywania ich jako ambiwalentnych, czy wręcz jako zagrażających projektowi laickości Europy, jest w sumie wspieraniem kulturowej demencji. Benedykt broni chrześcijańskiej tożsamości Europy, ale - trzeba zaznaczyć, nie są to wielkie sny o potędze, o dawnej christianitas – lecz chodzi mu o Europę, która będzie świadoma swoich chrześcijańskich korzeni.

KAI: Chrześcijaństwo jest w odwrocie na starym kontynencie, tymczasem Papież lansuje tezę, że Europa nie może żyć bez chrześcijaństwa, a przecież za jakiś czas może się zmienić zupełnie struktura religijna kontynentu.

- Już dawno temu Ratzinger mówił, że Europa przyszłości będzie podobna do pierwotnego chrześcijaństwa , będzie chrześcijaństwem małych wspólnot. Nie do końca podzielam pogląd, że „chrześcijaństwo jest w odwrocie” i wbrew temu, co decydenci zrobią, nie wykreślą oni i nie wymażą z tożsamości europejskiej Ewangelii. Papież jest tutaj, jak mi się wydaje, uniwersalnym wyrazicielem przekonania, pod którym mogą się podpisać także inni chrześcijanie: nie można myśleć o przyszłości Europy bez chrześcijaństwa, gdyż byłoby to faktycznym odcięciem życiodajnego tlenu, bez którego się po prostu duchowo (i nie tylko) podusimy!. . Nie można mówić o budowaniu nowej Europy bez chrześcijaństwa, skoro wszystko to, co mamy, jest efektem jej ewolucji, dokonanej pod wpływem chrześcijaństwa

KAI: Czy miałby Pan jakieś oczekiwania wobec Papieża?

- Traktuję Papieża jako mojego brata w Chrystusie i w jakimś stopniu duszpasterza. Dla mnie czytanie lub słuchanie jego kazań zawsze jest przeżyciem duchowym. Nie mam wobec Benedykta oczekiwań spektakularnych. Jeśli mógłbym czegoś oczekiwać, to tego, że pozostanie on sobą, że będzie jasno, wyraźnie i bezkompromisowo głosił to, co mówił chociażby podczas ostatniej liturgii Triduum Paschalnego: że świat potrzebuje Chrystusa, potrzebuje miłosierdzia, o którym tak pięknie mówią siostry i bracia mariawici, a które my - luteranie - będziemy rozważać w niedzielę Misericordias Domini podczas nabożeństw. Mam przede wszystkim nadzieję, że Benedykt XVI pozostanie duszpasterzem Europy.

KAI: A w kontekście ekumenizmu?

- Trudno mieć oczekiwania, bo Papież wbrew obiegowej opinii niewiele może. Kościół nie jest jego własnością.

Rozmawiał Grzegorz Polak