Z góry na dół

GN 23/2017 |

publikacja 10.07.2017 06:00

O tym, jak wyglądały Światowe Dni Młodzieży od kuchni, mówi ks. Grzegorz Suchodolski, dyrektor Krajowego Biura Organizacyjnego ŚDM w Krakowie.

Z góry na dół Roman Koszowski /foto gość

Marcin Jakimowicz: Były przed rokiem sytuacje, gdy nie spał Ksiądz po nocach?

Ks. Grzegorz Suchodolski: Nie. Noc jest do spania albo do kochania. Jako ksiądz wybierałem tę pierwszą opcję. (śmiech) Starałem się spać. To był czas niezwykle intensywnej wielomiesięcznej pracy. Im bliżej było do ŚDM, tym czas pracy się wydłużał. Początkowo pracowaliśmy zgodnie z umową do 17.00, pod koniec rzadko kiedy wychodziliśmy przed północą, a zdarzało się, że i o trzeciej nad ranem.

Nie budził się Ksiądz zlany zimnym potem, z myślą: „Co będzie, jak zacznie lać, a tiry ugrzęzną w błocie”?

To była wielka próba zaufania i doświadczenie tego, że Bóg przez cały czas czuwał. Prognozy mówiły, że będzie lało, a deszcz zaczął padać dwie godziny po zakończeniu spotkania. Każdego dnia towarzyszyło mi przeświadczenie, że jest z nami Jan Paweł II, że ogarnia wstawiennictwem swoje dzieło w swoim mieście. Naprawdę odczuwałem jego opiekę. Pomimo naszej słabości i niedoróbek Bóg stworzył z ŚDM swe dzieło. Byliśmy naprawdę jak nieużyteczni słudzy.

Szczerze: miewał Ksiądz chwile załamania? Przyszła myśl: „Rzucam to wszystko. Nie dam rady”?

Traktowałem zaangażowanie jako misję i ukoronowanie 21 lat pracy przy Światowych Dniach Młodzieży. W sercu chciałem być w tym dziele do końca, choć czasami trudności zewnętrzne piętrzyły się do tego stopnia, że myślałem, że skapituluję. Nie będę ukrywał, miałem chwilę wielkiego kryzysu. W listopadzie 2015 roku po zjeździe delegatów z całego świata wydawało się, że sytuacja mnie przerosła. Chciałem wrócić do Warszawy, do krajowego biura ŚDM, ale po rozmowie z przedstawicielem Papieskiej Rady do spraw Świeckich i kard. Ryłko zdecydowałem się być w tym dziele do końca. Ogrom pracy spadł na nas już dwa lata wcześniej, gdy dokonaliśmy dużej zmiany w komitecie organizacyjnym. To był nabór nowych ludzi, decyzje strategiczne związane z wydarzeniami centralnymi, hymnem, logo, wolontariatem. Pytanie o system rejestracji: kopiujemy wzorzec brazylijski czy piszemy z Watykanem swój program? Poczułem, że spełniłem znaczną część misji. Może już koniec? Zostałem jednak do końca.

Statystyki zarejestrowanych Polaków nie były imponujące. Młodzież zawiodła?

I tak, i nie. Jeśli chodzi o zarejestrowanych, to zgoda: nie było imponujących liczb. Ale liczba osób faktycznie uczestniczących w spotykaniu była ogromna. Tłum, który przyszedł na czuwanie w Brzegach, nie wziął się znikąd. Parafie zorganizowały grupy i przywiozły młodzież.

Ile naprawdę było wówczas ludzi?

Bardzo dobre pytanie. (śmiech) Około dwóch milionów. Zakładaliśmy, że będzie między 1,5 a 1,8 mln. Zdecydowana większość to byli przecież Polacy, tyle że niezarejestrowani.

Podobno w czasie peregrynacji symboli ŚDM młodzi Ukraińcy nie chcieli przyjąć krzyża od Rosjan i musiał powędrować okrężną drogą.

Pamiętajmy, że wszystko dokonywało się w sytuacji wielkiego napięcia, w rzeczywistości wojny. Krzyż nie przeszedł przez tereny objęte walkami i trafił na Ukrainę z północy, a nie bezpośrednio przez granicę z Rosją. Pamiętam niezwykłe wydarzenie, które miało miejsce na krajowym forum duszpasterstwa młodzieży. Zaprosiłem do Łomży przedstawicieli krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Ci młodzi mówili świadectwa. W pewnym momencie delegaci z Mołdawii i Ukrainy zaczęli opowiadać o tym, jak wielu krzywd ich narody doświadczyły od Rosji. Lista była pokaźna... A wszystkiego słuchała Jelena – delegatka z Rosji. Patrzyłem na jej twarz. Była poruszona, płynęły jej łzy. Na koniec powiedziała kapitalne świadectwo o tym, że urodziła się w niewierzącej rodzinie i dopiero babcia wpłynęła na to, że poznała Jezusa Chrystusa i przyjęła chrzest. Pod koniec poprosiła młodych z Ukrainy i Mołdawii o przebaczenie. I stało się coś niezwykłego. Piękny gest pojednania, uściski, łzy.

Psychoza – to nie jest słowo na wyrost. Panika przed ŚDM osiągnęła apogeum. Zamordowano ks. Hamela, w mediach pojawiały się groźby wysyłane rzekomo przez islamistów. Do redakcji dzwoniły matki: „Boję się, nie puszczę dzieci”. Było bezpiecznie czy tylko mówiliście, że tak jest, by nie wywołać paniki?

Było bezpiecznie. Nigdy nie ogłosilibyśmy czegoś, co byłoby sprzeczne z komunikatami służb. Twierdziły one, że stopień zagrożenia jest niewielki, że jest bezpiecznie. Ufaliśmy partnerom ze strony rządowej i państwowej, co nie pomniejszało wcale czujności czy wszelkich działań związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, dróg ewakuacji.

Psychoza rzeczywiście była. Po ŚDM rozmawiałem z grupą Włochów. Zdziwiłem się, gdy opowiadali, że pierwszymi zdjęciami, które wysyłali do domu po przylocie, nie były ani fotografie Wawelu, ani Łagiewnik, tylko selfie z patrolami policji, a fotki były podpisane: „Mamo, jestem bezpieczna”. To pokazuje, jaki klimat panował, jak trudne decyzje zapadały w domach tych młodych. Dzięki Bogu okazało się, że było to bardzo bezpieczne spotkanie.

Od wielu ludzi słyszałem intuicję: Światowe Dni Młodzieży będą przełomem, który poruszy Polskę. Tak się stało?

Wszystkie dzieła, które powstają po spotkaniu, są wprost proporcjonalne do pracy, jaką wykonały diecezje na etapie przygotowań. Niektóre wykonały kapitalną robotę, duszpasterzom na poziomie dekanatów czy parafii udało się zebrać młodzież, przyciąg­nąć ją, zapalić. Teraz to owocuje. Dla mnie jednym z największych owoców czasu przygotowań i samego spotkania była jedność diecezji w działaniach na rzecz młodych. Ile rzeczy udało się zrobić razem!

Był to też papierek lakmusowy pokazujący kondycję parafii. Niektóre rzeczywiście pokazały klasę, inne (widziałem to na własne oczy) ściągały wspólnoty z innych miejsc, bo same nie były w stanie wyznaczyć delegacji przygotowujących katechezy głoszone przez biskupów.

To prawda. Kościół zdał organizacyjny egzamin, ale ŚDM obnażyły też na mapie duszpasterstwa białe plamy, pokazały parafie, w których na co dzień nie dzieje się nic, duszpasterstwo „leży” i nie uda się nic na szybko „uszyć”. W czasie przygotowań widziałem czasem przerażenie w oczach księży: „Jak sprostamy waszym wymaganiom?”. Uspokajałem ich. Mówiłem: „Weźmy sąsiednie parafie w adopcję. Jeśli widzimy, że nasze duszpasterstwo dobrze funkcjonuje, są młodzi, zespoły muzyczne, wspólnoty – pomóżmy sąsiadom”. W wielu miejscach ten pomysł chwycił.

Statystyki pokazały, że nad Wisłę nie przyleciało kilkaset tysięcy indywidualistów, ale ludzie ze wspólnot, uformowani, przyciągnięci przez kapłanów, liderów. W Brzegach modliło się np. 200 tysięcy młodych z Drogi Neokatechumenalnej.

Wspólnoty pokazują dynamikę Kościoła i, co ważne, przygotowują ludzi do służby. Indywidualni pielgrzymi stanowili mniejszość. Bardzo wzrosła rola diecezjalnych koordynatorów (np. we Włoszech czy we Francji). O ile spotkania przed trzydziestu laty organizowane były niemal w 80 proc. przez wspólnoty, o tyle dziś dużo większy procent przeniósł się do parafii czy dekanatów.

Z wolontariuszami było kiepsko? „To pokolenie, które nie garnie się do służby” – słyszę często.

To były pierwsze ŚDM, na których widziałem więcej osób ze służb porządkowych z różnych formacji (policja, straż pożarna) niż młodych w koszulkach wolontariuszy. Problemem dziś jest to, że wolontariat ogranicza młodych do jednej konkretnej posługi – na przykład pracy na parkingu. A tego już nie chcą. Chcą zmieniać miejsce pracy, poznawać nowe przestrzenie, być w ruchu.

Śledził Ksiądz przed rokiem media?

Czasem zerkałem jedynie na to, co dzieje się w internecie.

Po dniach nagonki i nieodłącznego: „A kto za to zapłaci?” okazało się, że Kościół, któremu od lat dorabiano gębę, ma piękną twarz. Tylu młodych zakonnic nie pokazywała dotąd chyba żadna telewizja…

To nie była jedynie specyfika mediów w Polsce. Obserwowałem to za każdym razem. W Kolonii czy Madrycie. Po fali artykułów negatywnych, sceptycznych, pełnych krytycznych uwag, wyszukiwania potknięć finansowych czy moralnych, nagle przychodziła zmiana. Atmosfera podejrzliwości zmieniała się w dniu przyjazdu papieża. W Polsce nawet kilka dni wcześniej, gdy młodzi wyszli na ulice miast. Portale zaczęły relacjonować wydarzenie w sposób ciepły, pozytywny. Myślę, że sami dziennikarze byli zaskoczeni tym, co zobaczyli.

Czy Kościół nad Wisłą potraktował ŚDM jako jednorazowy event, a potem „zamknął temat”? Niewiele diecezji ma pomysł na pracę z młodymi, nie widzę masowych spotkań w halach czy koncertów…

ŚDM były wejściem na górę Tabor. Piotr, Jakub i Jan byli zachwyceni. Do tego stopnia, że nie chcieli ruszać się z miejsca. Jezus powiedział krótko: „Panowie, schodzimy”. Ks. Roman Rogowski pisał: „Trzeba teraz Przemienieniem żyć w dolinach”. Nie da się żyć cały czas na tak wysokim pułapie. Trzeba zejść w doliny. Ważne, by towarzyszyć młodym w ich codziennym życiu. Wygrają te parafie, które taką organiczną, niewidoczną dla mediów pracę rozpoczęły. Wierzę, że po ŚDM zrodzą się nowe powołania. Tak było po dotychczasowych spotkaniach. Ziarno zostało zasiane, teraz musi zacząć kiełkować. Mamy kilka lat, by to zweryfikować. 

Ks. Grzegorz Suchodolski, proboszcz katedry Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Siedlcach. Od 1996 r. był dyrektorem Krajowego Biura Organizacyjnego Światowych Dni Młodzieży.

Dostępne jest 12% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.