Przyjmujmy i przekazujmy nadmiar miłosierdzia!

KAI |

publikacja 02.06.2016 11:49

Rozważania wygłoszone przez papieża Franciszka do kapłanów: w Bazylice św. Jana na Lateranie (pierwsze), w Bazylice Santa Maria Maggiore (drugie), w Bazylice Św. Pawła za Murami (trzecie).

Przyjmujmy i przekazujmy nadmiar miłosierdzia! GIORGIO ONORATI /PAP/EPA Te ćwiczenia duchowe podążać będą drogą owej „prostoty ewangelicznej”, która pojmuje i dokonuje wszystkiego w kluczu miłosierdzia

REKOLEKCJE DLA KAPŁANÓW 2016


Miłosierdzie, w swoim aspekcie najbardziej kobiecym, jest głęboko wewnętrzną miłością matczyną, która wzrusza się w obliczu kruchości dopiero co narodzonego swojego stworzenia i obejmuje je, zapewniając wszystko, czego mu brakuje, aby mogło żyć i się rozwijać (rehamim); a w swoim aspekcie – we właściwym tego słowa znaczeniu – męskim, jest mocną wiernością Ojca, który zawsze wspiera, przebacza i nieustannie prowadzi swoje dzieci na ich drodze. Miłosierdzie jest zarówno owocem „przymierza” – i dlatego mówi się, że Bóg pamięta o swoim (pakcie) miłosierdzia (hesed), – jak też i bezinteresownym „aktem” życzliwości i dobroci, wypływającym z naszej najgłębszej psychologii i przekłada się na dzieło zewnętrzne (eleos, które staje się elemosina – jałmużną). Ta inkluzywność pozwala, by wszyscy mogli działać miłosiernie, doświadczać miłosierdzia wobec osób cierpiących, wzruszania się wobec potrzebujących, oburzania się, doświadczania wstrząsu trzewi wobec ewidentnej niesprawiedliwości i natychmiastowego podjęcia czegoś konkretnego, z szacunkiem i delikatnością, aby zaradzić zaistniałej sytuacji. Wychodząc z tego uczucia poruszającego trzewia, wszyscy mogą spoglądać na Boga z perspektywy tego pierwszego i ostatniego atrybutu, za pomocą którego Jezus zechciał nam Go objawić: imieniem Boga jest miłosierdzie.

Gdy rozważamy pewne kwestie dotyczące miłosierdzia, ma miejsce coś niezwykłego. Dynamika ćwiczeń duchowych rozwija się od wewnątrz. Miłosierdzie ukazuje, że obiektywne drogi mistyki klasycznej – droga oczyszczenia, droga oświecenia i droga zjednoczenia – nigdy nie są etapami sukcesywnymi, które można pozostawić za sobą. Nieustannie potrzebujemy nowego nawrócenia, większej kontemplacji i odnowionej miłości. Nic nie jednoczy bardziej z Bogiem, niż akt miłosierdzia, czy to gdy chodzi o miłosierdzie, z jakim Pan przebacza nam nasze grzechy, czy też jeśli chodzi o łaskę, jaką nas obdarza, abyśmy czynili dzieła miłosierdzia w Jego imieniu. Nic bardziej nie oświetla wiary, niż oczyszczenie z naszych grzechów i nie ma nic bardziej jasnego, niż słowa 25 rozdziału św. Mateusza: „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” (Mt 5,7), aby zrozumieć, co jest wolą Boga, misję, na którą nas posyła. Do miłosierdzia można zastosować owo nauczanie Jezusa: „taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą” (Mt 7,2). Miłosierdzie pozwala nam przejść od poczucia, że jest się przedmiotem miłosierdzia do pragnienia obdarzania miłosierdziem. W zdrowym napięciu mogą współistnieć poczucie wstydu z powodu naszych grzechów z poczuciem godności, do której wynosi nas Bóg. Możemy przejść bez żadnych wstępów od dystansu do święta, jak w przypowieści o synu marnotrawnym i wykorzystać nasz własny grzech jako rezerwuar miłosierdzia. Miłosierdzie pobudza nas do przejścia od tego, co osobiste do wymiaru wspólnotowego. Kiedy działamy miłosiernie, jak w cudach rozmnożenia chlebów, które rodzą się ze współczucia Jezusa dla swojego ludu i dla obcych, chleby rozmnażają się na tyle, na ile są dzielone.

TRZY SUGESTIE

Radosna i dobrowolna zażyłość, która zawiązuje się na wszystkich poziomach między tymi, którzy podejmują relacje między sobą przez więź miłosierdzia – zażyłość Królestwa Bożego, tak jak je opisuje Pan Jezus w swoich przypowieściach – skłania mnie, bym wam zasugerował trzy rzeczy służące waszej dzisiejszej modlitwie osobistej.

Pierwsza wiąże się z dwiema radami praktycznymi, jakich udziela św. Ignacy, który mówi: „nie obfitość wiedzy, ale wewnętrzne odczuwanie i smakowanie rzeczy zadowala i nasyca duszę” (Ćwiczenia duchowne, 2). Święty Ignacy dodaje, że tam, gdzie ktoś znajduje to, czego pragnie i zasmakowuje, tam powinien się zatrzymać na modlitwie: „nie przechodząc do innej postawy… dopóki się tu nie nasycę” (tamże, 76). Tak więc, w tych medytacjach o miłosierdziu można zacząć od tego, co się nam podoba i zatrzymać się tam, ponieważ z pewnością jedno dzieło miłosierdzia doprowadzi was do innych. Jeśli zaczniemy od podziękowania Panu, który cudownie nas stworzył i w sposób jeszcze bardziej zdumiewający nas odkupił, to z pewnością doprowadzi to nas do odczucia żalu za nasze grzechy. Jeśli zaczniemy od współczucia dla najbiedniejszych i dalekich, to na pewno odczujemy też potrzebę otrzymania miłosierdzia.

Druga sugestia dotycząca modlitwy związana jest z nowym sposobem używania słowa „miłosierdzie”. Jak to zobaczycie, gdy mówię o miłosierdziu, lubię używać formy czasownikowej: „trzeba dawać miłosierdzie (misericordiar), aby otrzymać miłosierdzie (ser misericordiados)”. Fakt, że miłosierdzie łączy ludzką niedolę z sercem Boga sprawia, że natychmiast rodzi się działanie. Nie można medytować o miłosierdziu, nie wprowadzając wszystkiego w działanie. Dlatego intelektualizowanie w modlitwie nie jest właściwe. Nasz dialog z Panem szybko, z pomocą łaski, powinien skonkretyzować się na tym, który z moich grzechów wymaga, by spoczęło na mnie Twoje miłosierdzie, Panie, gdzie odczuwam najwięcej wstydu i najbardziej pragnę naprawy. Szybko musimy też mówić o tym, co nas wzrusza najbardziej, o tych obliczach, które nas prowadzą do intensywnego pragnienia zaangażowania, aby zaradzić ich głodowi i pragnieniu Boga, sprawiedliwości, czułości. Miłosierdzie kontempluje się w działaniu. Ale idzie o taki rodzaj działania, które włącza wszystko: miłosierdzie włącza całe nasze istnienie – trzewia i ducha – i wszystkie istoty.

Ostatnia sugestia dotyczy owocu ćwiczeń, czyli łaski, o którą musimy prosić, to znaczy właśnie, by stawać się kapłani coraz bardziej zdolnymi do otrzymywania i dawania miłosierdzia. Możemy skoncentrować się na miłosierdziu, ponieważ jest ono rzeczywistością istotną, ostateczną. Poprzez stopnie miłosierdzia (por. Enc. Laudato si’, 77) możemy zejść do najniższego punktu ludzkiej kondycji – w tym słabości i grzechu – i wznieść się do najwyższego punktu Boskiej doskonałości: „Bądźcie miłosierni, (doskonali) jak Ojciec wasz jest miłosierny”. Zawsze jednak po to, aby „zbierać” jedynie więcej miłosierdzia. Stąd powinny pochodzić owoce nawrócenia naszej mentalności instytucjonalnej: jeśli naszych struktur nie przeżywamy i nie wykorzystujemy, aby lepiej przyjmować miłosierdzie Boga i być bardziej miłosiernymi wobec innych, to mogą się one przekształcić w coś bardzo odmiennego i wywołującego odwrotny skutek od zamierzonego.

Zatem te ćwiczenia duchowe podążać będą drogą owej „prostoty ewangelicznej”, która pojmuje i dokonuje wszystkiego w kluczu miłosierdzia. Chodzi o miłosierdzie dynamiczne, nie jako rzeczownik urzeczowiony i zdefiniowany lub jako przymiotnik ozdabiający nieco życie, lecz jako czasownik – czynienie miłosierdzia i otrzymywanie miłosierdzia – który pobudza nas do działania w sercu świata. Jest to także miłosierdzie „stale większe”, miłosierdzie, które wzrasta i powiększa się, przechodząc od dobrego ku lepszemu, i od mniej do więcej, gdyż obraz, jaki daje nam Jezus to Ojciec coraz wspanialszy, którego nieskończone miłosierdzie „wzrasta” – można tak powiedzieć – i nie ma ani szczytu ani dna, gdyż pochodzi z Jego suwerennej wolności.

PIERWSZE ROZWAŻANIE: OD DYSTANSU DO ŚWIĘTA

Jeśli miłosierdzie Ewangelii jest, jak już powiedzieliśmy, nadmiarem Boga, niespotykaną obfitością, to pierwszą rzeczą do zrobienia jest patrzeć tam, gdzie dzisiejszy świat i każda osoba najbardziej potrzebuje nadmiaru takiej miłości. Przede wszystkim trzeba zadać sobie pytanie, co jest rezerwuarem takiego miłosierdzia, co jest owym terenem pustynnym i suchym, potrzebującym takiego właśnie nadmiaru obfitości wody żywej; jakie są rany potrzebujące tego aromatycznego oleju; jakie sytuacje są kondycją osierocenia wymagającą takiego rozwijania się w miłości i wrażliwości: jaki jest dystans dla tak wielkiego pragnienia przytulenia i spotkania...

Proponuję wam na to rozważanie przypowieść o miłosiernym Ojcu (Łk 15,11-31). Stajemy w kontekście tajemnicy Ojca. Serce każe mi rozpocząć od tej chwili, gdy syn marnotrawny jest w chlewie, w tym piekle egoizmu, który sprawił, że stało się wszystko, czego chciał, i gdzie, zamiast być wolnym, okazuje się być niewolnikiem. Patrzy na świnie jedzące żołędzie... doświadcza zazdrości i pojawia się tęsknota. Tęsknota za świeżo upieczonym chlebem, który mieszkańcy domu, domu jego ojca, jedzą na śniadanie. Tęsknota... Tęsknota to potężne uczucie. Związane jest z miłosierdziem, ponieważ poszerza duszę. Przypomina nam o dobru podstawowym – ojczyźnie z której pochodzimy – i rozbudza w nas nadzieję na powrót. W tej szerokiej perspektywie nostalgii, jak mówi Ewangelia, ten młody człowiek wszedł na nowo w swoje wnętrze i poczuł się nieszczęśliwy.

Nie zatrzymując się teraz na opisie nędzy jego stanu, przechodzimy do owego innego momentu, kiedy po tym, jak jego ojciec objął go i wylewnie ucałował, nagle brudny jest przyodziany w ubranie świąteczne. Na palec nakłada pierścień, taki sam, jaki ma jego ojciec. Ma nowe sandały na nogach. Jest na uczcie, wśród ludzi. Coś podobnego ma miejsce, jeśli kiedyś się to nam przydarzyło, gdy wyspowiadaliśmy się przed Mszą św. i od razu znaleźliśmy się „przyobleczeni”, w środku ceremonii.

ZAWSTYDZONA GODNOŚĆ

Zatrzymajmy się na tej „zawstydzonej godności” owego syna marnotrawnego i umiłowanego. Jeśli będziemy usiłowali w pokoju ducha utrzymywać serce między tymi dwiema skrajnościami – godnością i wstydem – nie pomijając żadnej z nich, to może uda nam się dostrzec, jak bije serce naszego Ojca. Możemy sobie wyobrazić, że miłosierdzie wypływa z niego jak krew, że wychodzi, aby poszukiwać nas grzeszników, że przyciąga nas do siebie, oczyszcza i posyła nas ponownie, odnowionych, ku wszystkim obrzeżom, by nieść miłosierdzie wszystkim. Jego krew jest krwią Chrystusa, krwią nowego i wiecznego przymierza miłosierdzia, przelana za nas i za wszystkich na odpuszczenie grzechów. Kontemplujemy tę krew, gdy wpływa i wypływa z Jego serca i z serca Ojca. To nasz jedyny skarb, jedyne, co mamy do zaofiarowania światu: krew, która oczyszcza i jedna wszystko i wszystkich. Krew Pana, który odpuszcza grzechy. Krew będąca prawdziwym napojem, który daje życie temu, co jest martwe z powodu grzechu.

W naszej pogodnej modlitwie, biegnącej od wstydu ku godności, od godności do wstydu, prośmy o łaskę, aby odczuć to miłosierdzie jako konstytutywne dla całego naszego życia; łaskę poczucia jak ten puls serca Ojca łączy się z rytmem naszego serca. Nie wystarcza odczucie miłosierdzia Boga jako gestu, który czyni On od czasu do czasu, przebaczając nam jakieś wielkie grzechy, a poza tym autonomicznie regulujemy się sami.

Święty Ignacy proponuje obraz rycerski, właściwy swojej epoce, ale ponieważ lojalność między przyjaciółmi jest wartością odwieczną, może on nam pomóc. Stwierdza, że aby odczuć „zmieszanie i zawstydzenie” z powodu naszych grzechów (a nie przestać odczuwać miłosierdzia) możemy posłużyć się przykładem – wyobraźmy sobie: „Oto jakiś rycerz staje przed swoim królem i całym jego dworem, zmieszany i zawstydzony, ponieważ ciężko obraził tego, od którego tyle dobrodziejstw i darów otrzymał” (Ćwiczenia duchowne, 74). Jednakże, idąc za dynamiką syna marnotrawnego biorącego udział w uczcie, wyobraźmy sobie tego rycerza jako kogoś, kto zamiast być zawstydzonym przez króla wobec wszystkich, przeciwnie, zostaje nieoczekiwanie wzięty za rękę, a monarcha przywraca mu godność. Widzimy, że nie tylko zaprasza go, by mu towarzyszył w bitwie, ale stawia go na czele jego towarzyszy. Z jaką pokorą i wiernością będzie od tej chwili jemu służył ów rycerz!

Ważne, aby każdy, czy to czując się jak syn marnotrawny, na którego cześć wyprawiono ucztę, czy też jak nielojalny rycerz, który został mianowany przełożonym, stanął w owocnym napięciu, w jakim umiejscawia nas miłosierdzie Pana: nie tylko grzeszników, którym przebaczono ich grzechy, ale grzeszników, którym nadano godność.

Szymon Piotr daje nam misyjny obraz tego zdrowego napięcia. Pan go wychowuje i kształtuje stopniowo, szkoląc, by tak trwał: Szymon staje się Piotrem. Zwykły człowiek, z jego sprzecznościami i słabościami staje się Opoką, tym który ma klucze, prowadzi innych. Kiedy Andrzej zaprowadził go do Chrystusa, takim jakim był, w stroju rybaka, Pan nadał mu imię Piotra – opoki. Zaledwie skończył go chwalić za wyznanie wiary, która pochodzi od Ojca, to już surowo upomniał go, że słucha głosu złego ducha, który każe mu trzymać się z dala od krzyża. Pan zachęcił go, by szedł po wodzie i pozwolił, aby zaczął tonąć w swoim własnym strachu, żeby następnie natychmiast podać mu rękę; skoro tylko wyznał swoją grzeszność został obdarzony misją rybaka ludzi; kilkakrotnie Jezus pytał go o miłość, sprawiając, że odczuł cierpienie i wstyd z powodu swojej niewierności i tchórzostwa, aby trzykrotnie powierzyć mu zadanie pasienia Jego owiec.

Musimy postawić siebie tutaj, w przestrzeni, gdzie współistnieją nasza najbardziej haniebna nędza i nasza najwznioślejsza godność. Brudni, nieczyści małostkowi, próżni, egoistyczni, a jednocześnie z obmytymi stopami, powołani i wybrani, mający rozdawać rozmnożone chleby, błogosławieni przez nasz lud, kochani i doznający opieki. Tylko miłosierdzie sprawia, że można znieść ten stan. Bez niego albo uważamy się za sprawiedliwych, podobnie jak faryzeusze, albo odchodzimy, jak ci, którzy nie czują się godni. W obu przypadkach nasze serce staje się twarde.

Spróbujmy nieco pogłębić tę kwestię. Zadajemy sobie pytanie: dlaczego to napięcie jest tak owocne? Powiedziałbym, że jest owocne, ponieważ jego utrzymanie jest wynikiem wolnej decyzji. A Pan oddziałuje przede wszystkim na naszą wolność, chociaż pomaga nam we wszystkim. Miłosierdzie jest kwestią wolności. Uczucie wypływa spontanicznie i kiedy twierdzimy, że odnosi się do naszych wnętrzności, to wydaje się być synonimem „zwierzęcości”. W istocie jednak zwierzęta nie zaznają miłosierdzia „moralnego”, choć niektóre mogą odczuwać coś z tego współczucia, jak wierny pies, który trwa u boku swojego chorego pana. Miłosierdzie jest poruszeniem, które dotyka trzewi, a mimo to może również wypływać z wyraźnej percepcji intelektualnej – bezpośredniej jak promień, prostej, choć z tego powodu wcale nie mniej złożonej – wyczuwa się wiele, jeśli doświadczamy miłosierdzia. Rozumiemy na przykład, że druga osoba znajduje się w sytuacji rozpaczliwej, granicznej; że dzieje się jej coś, co przekracza jej grzechy czy winy. Rozumiemy też, że druga osoba jest nam równa, że możemy się znaleźć na jej miejscu; i że zło jest tak wielkie i niszczące, że nie można mu zaradzić jedynie na drodze sprawiedliwości... W głębi jesteśmy przekonani, że potrzebne jest nieskończone miłosierdzie, jak to wypływające z serca Chrystusa, aby zaradzić tak wielkiemu złu i cierpieniu, jakie dostrzegamy w życiu człowieka... Mniej niż to nie wystarczy. Nasz umysł pojmuje wiele rzeczy tylko wówczas, gdy widzi kogoś wyrzuconego na ulicę, bosego, w zimny poranek, albo widząc Pana przybitego za mnie do krzyża!

Ponadto, miłosierdzie przyjmuje się, kultywuje lub odrzuca w sposób wolny. Jeśli ktoś da się nim porwać, to jeden gest pociąga za sobą drugi. Jeśli ktoś je omija, serce ulega oziębieniu. Miłosierdzie pozwala nam doświadczyć naszej wolności i to właśnie tam możemy doświadczyć wolności Boga, który jest miłosierny wobec tych, którzy są miłosierni (por. Pwt 5,10), jak powiedział Mojżeszowi. W swoim miłosierdziu Pan wyraża swoją wolność. A my naszą wolność.

Możemy długo żyć „bez” miłosierdzia Pana. To znaczy, że możemy żyć nie uświadamiając go sobie i nie prosząc o nie wprost, aż ktoś zda sobie sprawę, że „wszystko jest miłosierdziem” i gorzko płacze, że nie skorzystał z niego wcześniej, od chwili, gdy bardzo go potrzebował!

Nędza, o której mówimy, jest ubóstwem moralnym, nie do przekazania, z którego powodu człowiek staje się świadomy siebie jako osoba, która w decydującym momencie swego życia działała z własnej inicjatywy: dokonała wyboru i to wybrała źle. Tego dna trzeba dotknąć, aby odczuć żal za nasze grzechy i prawdziwie pokutować. W innych bowiem dziedzinach człowiek nie czuje się tak wolny, ani nie odczuwa, że grzech ma negatywny wpływ na całe jego życie i dlatego nie odczuwa swojej nędzy, a tym samym zatraca się miłosierdzie, działające jedynie pod tym warunkiem. Człowiek nie idzie do apteki i nie mówi: „W imię miłosierdzia, proszę mi dać aspirynę”. W imię miłosierdzia prosi, by dano mu morfinę dla osoby doznającej bardzo silnego bólu nieuleczalnej choroby.

Z tą naszą nędzą moralną Bóg jednoczy Serce Chrystusa, swego umiłowanego Syna, pulsujące jako jedno serce, wraz z sercem Ojca i Ducha Świętego. Jest to serce, które wybiera drogę najbliższą i które się angażuje. To cecha miłosierdzia, które brudzi sobie ręce, dotyka, angażuje się, pragnie wejść w relację z innym, zwraca się ku temu, co jest osobiste, z tym, co jest bardziej osobiste, nie zajmuje się „przypadkiem”, ale angażuje się w relację z osobą, troszczy się o jej ranę. Miłosierdzie wykracza poza sprawiedliwość, dając to poznać i odczuć, jesteśmy powiązani ze sobą, jedna osoba z drugą. Miłosierdzie nadając godność podnosi tego, wobec którego się uniża i obydwu czyni równymi – miłosiernego i tego, który otrzymał miłosierdzie.

Dlatego ojciec odczuwa potrzebę wyprawienia uczty, aby za jednym razem zostało przywrócone wszystko, przywracając swemu synowi utraconą godność. Pozwala to spojrzeć w przyszłość na nowy sposób. Nie dlatego, aby miłosierdzie nie dostrzegało obiektywności szkód wyrządzonych przez zło. Ale odbiera mu moc w odniesieniu do przyszłości, odbiera mu władzę nad życiem płynącym naprzód. Miłosierdzie jest prawdziwą postawą życia, które sprzeciwia się śmierci będącej gorzkim owocem grzechu. W tym miłosierdzie jest jasne, ale w żadnym wypadku nie jest naiwne. Nie tyle nie widzi zła, ile dostrzega, jak bardzo życie jest krótkie i patrzy na całe dobro, które pozostaje do zrobienia. Dlatego trzeba przebaczać całkowicie, aby druga osoba patrzyła w przyszłość i nie traciła czasu na obwinianie siebie, litowanie się nad sobą i żałowanie tego, co straciła. Kiedy podejmujemy troskę o innych, to dokonujemy również rachunku własnego sumienia i zależnie od tego, na ile różne osoby sobie pomagają, naprawione zostanie także popełnione zło. Miłosierdzie jest zasadniczo pełne nadziei.

Trzeba dać się pociągnąć i posłać poruszeniem serca Ojca, aby zachować to zdrowe napięcie zawstydzonej godności. Dać się pociągnąć centrum Jego serca, jak krew, która się pobrudziła idąc nieść życie członkom najbardziej odległym, aby Pan nas oczyścił i obmył nogi; dać się posłać będąc wypełnionymi tlenem Ducha Świętego, aby nieść życie wszystkim członkom, zwłaszcza tym najbardziej oddalonym, kruchym i poranionym.

Pewien ksiądz opowiadał o jakiejś osobie, która mieszkała na ulicy, a w końcu zamieszkała w schronisku. Był to człowiek zamknięty w swej goryczy, który nie miał kontaktu z innymi. Jak sobie potem zdali sprawę, był to człowiek wykształcony. Jakiś czas później, człowiek ten był hospitalizowany z powodu nieuleczalnej choroby i powiedział księdzu, że gdy tam był, odczuwając swoją nicość i rozczarowanie swym życiem, osoba w łóżku obok poprosiła go o podanie spluwaczki, a następnie opróżnienie jej. Opowiedział, że ta prośba pochodząca od kogoś, kto tego naprawdę potrzebował i był w gorszym stanie od niego, otworzyła mu oczy i serce na niezwykle potężne poczucie humanizmu i chęć pomocy innym, a także pozwolenie, aby pomógł w tym Pan Bóg. W ten sposób zwykły akt miłosierdzia połączył go z miłosierdziem nieskończonym, miał odwagę, by pomóc innym, a następnie pozwolił, aby inni pomogli jemu: zmarł wyspowiadawszy się, w pokoju.

Zostawiam was zatem z przypowieścią o miłosiernym ojcu, gdy już znaleźliśmy „swoje miejsce” w tej chwili, w której syn czuje, że będąc brudnym otrzymał nowe szaty, grzesznik, któremu przywrócono godność, wstydzący się siebie i dumny ze swego ojca. Znakiem tego, czy ktoś jest na właściwym miejscu, jest pragnienie, by być od tej pory miłosiernym dla wszystkich. Tu jest ogień, który Jezus przyszedł przynieść na ziemię, ten ogień, który rozpala inne ognie. Jeśli nie zapala się płomień, to znaczy, że jeden z biegunów nie pozwala na kontakt. Albo przesadny wstyd „nie łączy kabli” i, zamiast wyznać otwarcie „popełniłem to i to”, dochodzi do ukrywania, albo przesadna godność, która dotyka rzeczy w rękawiczkach.

NADMIARY MIŁOSIERDZIA

Jedynym nadmiarem w obliczu nadmiernego miłosierdzia Boga jest nadmiar w jego przyjmowaniu i pragnieniu, aby przekazywać je innym. Ewangelia ukazuje nam wiele pięknych przykładów ludzi, którzy przekraczają siebie, aby zyskać miłosierdzie: paralityk, którego przyjaciele spuścili przez dach w miejsce, gdzie Pan głosił swoje słowo; trędowaty, który pozostawił swoich dziewięciu towarzyszy i wrócił wielbiąc i dziękując Bogu donośnym głosem i upadł na twarz do nóg Pana; ślepy Bartymeusz, któremu udaje się zatrzymać Jezusa swoim wołaniem; kobieta cierpiąca na krwotok, która w swojej nieśmiałości, dąży do osiągnięcia intymnej bliskości z Panem i która, jak mówi Ewangelia, gdy dotknęła płaszcza Pana dostrzegła, że wyszła od Niego jakaś siła - dynamis... To wszystko przykłady tego kontaktu, który rozpala ogień i wyzwala dynamikę, pozytywną moc miłosierdzia. Jest również grzesznica, której nadmierne wyrazy miłości do Pana, z obmyciem stóp łzami i osuszeniem ich własnymi włosami, są dla Pana znakiem, że otrzymała wiele miłosierdzia i dlatego wyraża to w ten sposób. Osoby najprostsze, grzesznicy, chorzy, opętani... są natychmiast podnoszone przez Pana, który sprawia, że przechodzą od wykluczenia do pełnego włączenia, od dystansu do uczty. Wyraża się to w tym, że miłosierdzie pozwala nam przejść „od dystansu do uczty”. Nie można tego zrozumieć inaczej jak tylko w kluczu nadziei, w kluczu apostolskim, w kluczu osoby, która została obdarzona miłosierdziem, aby sama z kolei obdarzała miłosierdziem.

Możemy zakończyć, modląc się słowami Magnificat miłosierdzia, Psalmem 50, króla Dawida, który recytujemy podczas jutrzni w każdy piątek. Jest to Magnificat „serca skruszonego i pokornego”, które w swoim grzechu ma wielkość wyznawania Boga wiernego, który jest większy niż grzech. Będąc w chwili, kiedy syn marnotrawny spodziewał się, że będzie potraktowany zimno, a zamiast tego Ojciec stawia go w centrum uczty, możemy sobie wyobrazić go, jak odmawia Psalm 50 i modlić się wraz z nim na dwa chóry. Słyszymy go mówiącego: „Zmiłuj się nade mną, Boże, w łaskawości swojej, w ogromie swego miłosierdzia zgładź nieprawość moją...”. A my mówimy: „Tak, uznaję nieprawość moją (także i ja), a grzech mój jest zawsze przede mną”. Zaś głos mówi: „Przeciwko Tobie (Ojcze) przeciwko Tobie samemu zgrzeszyłem”.

Modlimy się wychodząc z tego intymnego napięcia, które rozpala miłosierdzie, tego napięcia między wstydem, który mówi: „Odwróć swoje oblicze od moich grzechów i zmaż wszystkie moje przewinienia”; i tej ufności mówiącej: „Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty; obmyj mnie a nad śnieg wybieleję”. Ufność która staje się apostolską: „Przywróć mi radość Twojego zbawienia, i wzmocnij mnie duchem ofiarnym. Będę nieprawych nauczał dróg Twoich i wrócą do Ciebie grzesznicy”.

DRUGIE ROZWAŻANIE : REZERWUAR MIŁOSIERDZIA
Po modlitwie o „godności zawstydzonej” i „godnym wstydzie”, który jest owocem miłosierdzia, idźmy naprzód w tym rozważaniu o „rezerwuarze Miłosierdzia”. To proste. Mógłbym powiedzieć zdanie i sobie pójść, ponieważ jest tylko jeden rezerwuar Miłosierdzia. nasz grzech. To takie proste. Często jednak się zdarza, że nasz grzech jest jak sito, jak dziurawy dzbanek, z którego w krótkim czasie wypływa łaska: „Bo podwójne zło popełnił mój naród: opuścili Mnie, źródło żywej wody, żeby wykopać sobie cysterny, cysterny popękane, które nie utrzymują wody” (Jer 2,13). Stąd trzeba, by Pan jasno powiedział Piotrowi, że „trzeba wybaczyć siedemdziesiąt siedem razy”. Bóg niestrudzenie przebacza, nawet wtedy, gdy widzi, że jego łasce nie udaje się zapuścić silnych korzeni w glebie naszego serca, gdy widzi, że droga jest trudna, pełna chwastów i skalista. To dlatego, że Bóg nie jest pelagianinem i dlatego niestrudzenie przebacza. Stale na nowo zasiewa swoje miłosierdzie i przebaczenie...siedemdziesiąt siedem razy.

SERCA STWORZONE NA NOWO

Możemy jednak pójść o krok dalej w tym miłosierdziu Boga, która jest zawsze „większa od naszej świadomości” grzechu. Pan nie tylko niestrudzenie nam przebacza, ale odnawia także bukłaki, w które przyjmujemy Jego przebaczenie. Używa nowych bukłaków dla nowego wina Jego miłosierdzia, aby nie było jak podarte ubranie, albo stare bukłaki. Tym nowym bukłakiem jest samo Jego miłosierdzie: Jego miłosierdzie, to doświadczane w nas samych i to, które wprowadzamy w życie, pomagając innym. Serce, które otrzymało miłosierdzie nie jest sercem połatanym, ale sercem nowym, stworzonym na nowo. To serce, o którym Dawid mówi: „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha” (Ps 50,12). To nowe, odrodzone serce, jest bardzo receptywne. 

Liturgia wyraża duszę Kościoła, kiedy każe nam odmawiać tę piękną modlitwę: „Boże, Ty w przedziwny sposób stworzyłeś człowieka i w jeszcze cudowniejszy sposób go odkupiłeś” (Wigilia Paschalna, modlitwa po pierwszym czytaniu). Zatem to drugie stworzenie jest jeszcze bardziej cudowne, niż pierwsze. Jest to serce, które wie, że zostało stworzone na nowo dzięki połączeniu swej nędzy z przebaczeniem Boga i dlatego „jest to serce, które otrzymało miłosierdzie i daje miłosierdzie”. Zatem doświadcza dobrodziejstw łaski wobec swego zranienia i wobec swojego grzechu, odczuwa, że miłosierdzie uspakaja jego winę, nawadnia miłością jego oschłość, rozpala na nowo jego nadzieję. Dlatego też kiedy równocześnie i z tą samą łaską przebacza tym, którzy mają wobec niego jakiś dług i współczuje tym, którzy są także grzesznikami, miłosierdzie to zakorzenia się w glebie żyznej, w której woda się nie zatraca, ale daje życie. Pełniąc miłosierdzie, które naprawia krzywdy innych, nikt nie jest lepszy, by pomóc w jego uleczeniu, niż ten, kto podtrzymuje żywe doświadczenie bycia przedmiotem miłosierdzia wobec tego samego zła. Strzeż się, pamiętaj o swojej historii, opowiedz sobie swoją historię a znajdziesz tam wiele miłosierdzia. Widzimy, że wśród tych, którzy działają na rzecz zwalczania uzależnień, zazwyczaj najlepiej rozumieją, pomagają i wymagają od innych właśnie ci, którzy sami zostali od nich ocaleni. A najlepszym spowiednikiem jest zwykle ten, kto się lepiej spowiada. Możemy postawić sobie postawić pytanie: jak się spowiadam? Niemal wszyscy wielcy święci byli wielkimi grzesznikami lub, jak św. Teresa od Dzieciątka Jezus, zdawali sobie sprawę, że jedynie dzięki łasce Bożej nimi nie byli.

Zatem prawdziwym naczyniem miłosierdzia jest samo miłosierdzie, które każdy otrzymał i które zrodziło jego serce na nowo, jest to „nowy bukłak”, o którym mówi Jezus (por. Łk 5,37), „oczyszczona studnia”.

Stajemy w ten sposób w obszarze tajemnicy Syna, Jezusa, będącego miłosierdziem Ojca, które stało się ciałem. Ostateczny obraz rezerwuaru miłosierdzia znajdujemy poprzez rany zmartwychwstałego Pana, obraz piętna grzechu naprawionego przez Boga, grzechu który nie jest całkowicie zmazany, ale też nie ropieje: jest to blizna, a nie ropiejąca rana. Rany Pana. Święty Bernardy ma dwie piękne kazania o ranach Pana. Tam, w ranach Pana znajdujemy miłosierdzie. Jest on odważny i mówi: Czy czujesz się zagubiony? Źle się czujesz? Wejdź tam, wejdź w trzewia Pana, a tam znajdziesz miłosierdzie. W tej „wrażliwości” właściwej bliznom, która przypomina nam o ranach bez większego bólu i leczeniu, nie zapominając o kruchości, tam ma swoją siedzibę Boże miłosierdzie: w naszych bliznach. Rany Pana, które wciąż pozostają Jezus zabrał ze sobą: piękne ciało, nie ma na nim siniaków, ale rany zechciał zabrać ze sobą. I nasze blizny. Wszystkim nam się przytrafia, że kiedy, idziemy na badania lekarskie i mam kilka blizn, lekarz pyta: „ a ten zabieg, był z jakiego powodu?”. Spójrzmy na blizny duszy: ten zabieg, którego dokonałeś Ty, z Twoim miłosierdziem, gdzie Ty uleczyłeś… We wrażliwości Chrystusa zmartwychwstałego, który zachowuje swoje rany, nie tylko na nogach i na rękach, ale i w swym sercu, które jest sercem zranionym, odnajdujemy właściwy sens grzechu i łaski. Kontemplując zranione serce Pana odzwierciedlamy się w Nim. Nasze serce i Jego serce upodabniają się do siebie, ponieważ obydwa są zranione i zmartwychwstałe. Ale wiemy, że Jego serce było czystą miłością i zostało zranione, bo On zgodził się być słabym. Natomiast nasze serce było jedynie raną, a zostało uzdrowione, bo zgodziło się, by było miłowane. W tej akceptacji kształtuje się rezerwuar miłosierdzia.

NASI ŚWIĘCI OTRZYMALI MIŁOSIERDZIE

Warto, abyśmy podziwiali innych, którzy pozwolili, by ich serce zostało odrodzone przez miłosierdzie i abyśmy dostrzegli w jakim „rezerwuarze” je otrzymali. 

Paweł otrzymał je w surowym i sztywnym rezerwuarze swego osądu ukształtowanego przez Prawo. Surowość osądu sprawiła, że stał się prześladowcą. Miłosierdzie przekształciło go w taki sposób, że stając się szukającym najbardziej oddalonych, osób o mentalności pogańskiej, z drugiej strony był najbardziej wyrozumiałym i miłosiernym wobec tych, którzy byli takimi, jak niegdyś on sam. Paweł chciał być wyklęty dla zbawienia swoich rodaków. Jego osąd umacnia się „nie sądząc nawet samego siebie”, ale dając się osądzić Bogu, który jest większy od jego sumienia, odwołując się do Jezusa Chrystusa, który jest obrońcą wiernym, od którego miłości nic i nikt nie może go oddzielić. Radykalny charakter osądów Pawła odnośnie do bezwarunkowego miłosierdzia Boga, które przewyższa dogłębną ranę, sprawiającą, że mamy dwa prawa (prawo ciała i prawo Ducha) spowodowany jest tym, że jest on obdarzony umysłem wrażliwym na absolutny charakter prawdy, zranionym właśnie tam, gdzie Prawo i Światło staje się pułapką. Słynny „oścień”, którego Pan mu nie odbiera jest rezerwuarem, w którym Paweł otrzymuje miłosierdzie Boga (por. 2 Kor 12,7).

Piotr otrzymał miłosierdzie będąc przekonanym, że jest człowiekiem rozsądnym. Był mądry mając solidny i wypracowany zdrowy rozsądek rybaka, który wie z doświadczenia, kiedy można łowić ryby, a kiedy nie. Jest to mądrość człowieka, który będąc podekscytowany podczas chodzenia po wodzie i cudownego połowu, nazbyt koncentrując swoje spojrzenie na sobie, potrafi prosić o pomoc Jedynego, który może go ocalić. Ten Piotr został uzdrowiony w najgłębszej ranie, jaką można mieć, to znaczy zaparcia się przyjaciela. Być może jest z tym związana nagana Pawła, gdy oskarżył go o dwulicowość. Mogłoby się zdawać, że Paweł uważał się za najgorszego zanim poznał Chrystusa. Ale Piotr, po tym jak się z Nim spotkał – zaparł się Go... Jednak uzdrowienie właśnie w tym przemieniło Piotra w miłosiernego Pasterza, w solidną opokę, na której zawsze można budować, ponieważ jest to słaba opoka, która została umocniona, a nie opoka, która w swojej mocy powoduje potknięcie się najsłabszego. Piotr był uczniem, którego Pan w Ewangelii najczęściej napominał. Korygował go stale, aż po ostatnie napomnienie: „co tobie do tego? Ty pójdź za Mną!” (J 21,22). Tradycja mówi, że gdy Piotr uciekał z Rzymu Jezus objawił się ponownie. Piotr ukrzyżowany głową w dół jest chyba najbardziej wymownym znakiem tego rezerwuaru człowieka twardogłowego, który, aby móc otrzymać miłosierdzie, uniża się nawet w chwili, gdy składa najwyższe świadectwo miłości do swego Pana. Piotr nie chce zakończyć swojego życia mówiąc: „odrobiłem lekcję”, ale „moja głowa nigdy się nie nauczy, a zatem kładę ją na dół”. Nade wszystko stawia stopy obmyte przez Pana. Te stopy są dla Piotra rezerwuarem, poprzez który otrzymuje miłosierdzie swojego Przyjaciela i Pana.

Jan zostanie uleczony w swej pysze chęci naprawienia zła ogniem a w końcu będzie tym, który napisze „dzieci moje” i ten, który był „synem gromu” (Mk 3,17), wydaje się być jednym z tych dobrych starców, mówiących jedynie o miłości.

Augustyn został uzdrowiony w swej tęsknocie z powodu spóźnienia na spotkanie: „Późno Cię umiłowałem”; i znajdzie ten twórczy sposób wypełnienia straconego czasu miłością, pisząc swoje „Wyznania”.

Franciszek otrzymuje coraz więcej miłosierdzia, w wielu momentach swojego życia. Być może ostatecznym rezerwuarem, który stał się prawdziwymi ranami, bardziej niż ucałowanie trędowatego, poślubienie Pani Biedy i odczuwanie każdego stworzenia jako siostry, była konieczność strzeżenia w miłosiernym milczeniu Zakonu, który założył. Tutaj widzę wielki heroizm Franciszka: konieczność strzeżenia w miłosiernym milczeniu Zakon, który założył. To jest jego wielki rezerwuar miłosierdzia. Franciszek widział, że jego bracia dzielili się między sobą, biorąc za sztandar samo ubóstwo. Diabeł każe nam walczyć między sobą w obronie najświętszych rzeczy, ale „ze złym duchem”.

Ignacy został uzdrowiony w swej próżności, a jeśli to było naczyniem, to możemy się domyślać, jak wielkie było owo pragnienie próżności, które zostało przekształcone w takie dążenie do większej chwały Bożej.

W „Pamiętniku wiejskiego proboszcza” Bernanos przedstawia nam życie wiejskiego proboszcza, inspirując się życiem Proboszcza z Ars. Są tam dwa bardzo ładne fragmenty, mówiące o wewnętrznych myślach księdza w ostatnich chwilach jego nieoczekiwanej choroby: „podczas ostatnich tygodni, ostatnich miesięcy, jakie Bóg mi pozostawił, dopóki będę mógł pełnić obowiązki proboszcza... będę się troszczył o przyszłość, będę pracował dla teraźniejszości. Ten rodzaj pracy wydaje mi się na moją miarę ... udają mi się tylko rzeczy drobne, tak często doświadczając niepokoju, muszę przyznać, że drobne radości są mi dostępne”. Malutkie naczynie miłosierdzia związane jest z niewielkimi radościami naszego życia duszpasterskiego, tam gdzie możemy otrzymać oraz wypełniać w małych gestach nieskończone miłosierdzie Ojca. Małe gesty kapłanów. 
Drugi fragment mówi: „Skończyło się. Pewna nieufność do siebie, do swej osoby, jaką miałem, rozwiała się, sądzę, raz na zawsze. Ta walka już się skończyła. Już jej nie podejmuję, jestem pogodzony z sobą, z tą mizerną powłoką. Nienawidzić siebie jest łatwiej, niż się zdaje. Łaską jest zapomnieć o sobie. Ale gdyby wszelka pycha w nas umarła, najwyższą łaską byłoby kochać pokornie samego siebie jak każdy z umęczonych członków Jezusa Chrystusa”. Oto naczynie: „kochać pokornie samego siebie jak każdy z umęczonych członków Jezusa Chrystusa”. Jest to naczynie powszechne, jak stary dzbanek, który możemy pożyczyć od najuboższych.

„Proboszcz Brochero”, - z mojej ojczyzny - argentyński błogosławiony, który wkrótce będzie kanonizowany, „pozwolił, aby jego serce zostało przemienione przez Boże miłosierdzie”. Jego rezerwuarem okazało się w końcu jego własne ciało chore na trąd. On, który marzył, by umierać galopując, docierając do jakiejś rzeki w górach, aby udzielić namaszczenia choremu. Jednym z jego ostatnich słów było: „W tym życiu nie osiąga się chwały”. Niech to nas skłoni do refleksji: „W tym życiu nie osiąga się chwały”. „Jestem bardzo zadowolony z tego, co Bóg uczynił ze mną w dziedzinie wzroku i dziękuję mu za to bardzo”. Trąd sprawił, że był ślepy. „Kiedy byłem w stanie służyć ludzkości, zachował moje zmysły nienaruszone i mocne. Dziś, kiedy już nie daję rady, pozbawił mnie jednego ze zmysłów ciała. W tym świecie nie ma pełni chwały i jesteśmy pełni niedoli”. Wiele razy nasze sprawy zostają połowiczne, a tym samym wyjście z własnych ograniczeń zawsze jest łaską. Jest nam dane „pozostawienie rzeczy”, aby Pan je pobłogosławił i udoskonalił. Nie powinniśmy się zbytnio przejmować. To nam pozwala otworzyć się na bóle i radości naszych braci. Kardynał Van Thuan powiedział, że w więzieniu, Pan nauczył go odróżnić „sprawy Boże”, którym się poświęcił w swoim życiu, kiedy był na wolności jako kapłan i biskup, a samym Bogiem, któremu się poświęcał, kiedy był uwięziony (por. Pięć chlebów i dwie ryby, Katowice 2006). W ten sposób możemy iść naprzód, razem ze świętymi, szukając tego, co było ich rezerwuarem ich miłosierdzia. Ale teraz przechodzimy do Matki Bożej: jesteśmy w Jej domu!

MARYJA JAKO NACZYNIE I ŹRÓDŁO MIŁOSIERDZIA

Wspinając się po drabinie świętych, w poszukiwaniu naczyń miłosierdzia, dochodzimy do Matki Bożej. Jest Ona naczyniem prostym i doskonałym, poprzez które należy otrzymywać i upowszechniać miłosierdzie. Jej dobrowolne „tak” wobec łaski jest przeciwieństwem obrazu grzechu, który doprowadził marnotrawnego syna donikąd. Nosi Ona w sobie pełnię takiego miłosierdzia, które jest zarówno bardzo Jej własne, bardzo właściwe naszej duszy i bardzo kościelne. Jak stwierdziła w Magnificat: wie, że Bóg spojrzał na Nią z dobrocią w Jej uniżeniu i potrafi dostrzec, jak miłosierdzie Boże dociera do wszystkich pokoleń. Potrafi Ona zobaczyć dzieła, jakie to miłosierdzie rozwija i czuje się „przyjęta” wraz z całym Izraelem przez to miłosierdzie. Strzeże Ona pamięci i obietnicy nieskończonego miłosierdzia Boga wobec swego ludu. Jej Magnificat wypływa z serca nieskazitelnego, dyskretnego, które postrzega dzieje każdego człowieka swoim macierzyńskim miłosierdziem.

W owej chwili spędzonej samotnie z Maryją, jaką mi podarował naród meksykański, ze spojrzeniem skierowanym ku Matce Bożej, Pannie z Guadalupe, i pozwalając, by na mnie spojrzała, prosiłem Ją za was, drodzy kapłani, abyście byli dobrymi księżmi. Mówiłem to wiele razy. A w przemówieniu do biskupów powiedziałem im, że długo myślałem o tajemnicy spojrzenia Maryi, o Jej czułości i słodkości, która daje nam odwagę, by pozwolić na ogarnięcie nas Bożym miłosierdziem. Chciałbym wam teraz przypomnieć, w jaki „sposób” Matka Boża patrzy zwłaszcza na swoich kapłanów, bo przez nas chce widzieć swój lud.

Maryja patrzy na nas w taki sposób, że człowiek czuje się ugoszczony w Jej łonie. Uczy Ona nas, że „jedyną siłą zdolną do zdobycia serc ludzi, jest czuła troska Boga. Tym, co zachwyca i przyciąga, tym, co podbija i zwycięża, tym, co otwiera i uwalnia z łańcuchów, nie jest siła narzędzi czy surowość prawa, lecz wszechmocna słabość miłości Bożej, która jest niepowstrzymaną siłą Jego łagodności i nieodwracalną obietnicą Jego miłosierdzia” (Przemówienie do biskupów Meksyku, 13 lutego 2016). To, czego wasz lud szuka w oczach Maryi, to „łono, do którego ludzie, zawsze będący sierotami i wydziedziczonymi, przybywają w poszukiwaniu bezpieczeństwa i ogniska domowego”. A jest to związane z Jej sposobami patrzenia: przestrzeń, jaką otwierają Jej oczy, to przestrzeń łona, a nie przestrzeń trybunału czy poradni „zawodowej”. Jeśli czasami zauważacie, że wasze spojrzenie stało się surowsze – z powodu pracy, zmęczenia… przytrafia się wszystkim - że podchodząc do ludzi, doświadczacie uciążliwości, albo nic nie doświadczacie, spójrzcie na Nią ponownie, spójrzcie na Nią oczyma najmniejszych waszego ludu, żebrzącymi o łono, a Ona oczyści spojrzenie z wszelkiej „zaćmy”, która nie pozwala zobaczyć Chrystusa w duszach, uleczy was z wszelkiej krótkowzroczności, która czyni ludzkie potrzeby uciążliwymi, a które są potrzebami wcielonego Pana, i od wszelkiej dalekowzroczności starczej, sprawiającej, że gubią się szczegóły, drobne przypisy, gdzie rozgrywają się ważne realia życia Kościoła i rodziny. Spojrzenie Maryi leczy.

Inny „sposób patrzenia Maryi” jest związany z tkaniną: Maryja obserwuje „tkając”, widząc w jaki sposób, mając na celu dobro, może połączyć, to wszystko, co wasi ludzie Jej przynoszą. Powiedziałem biskupom meksykańskim, że „na płaszczu duszy meksykańskiej Bóg utkał nićmi noszącymi metyskie rysy waszego ludu oblicze swego objawienia się w «Czarnej Panience»” (tamże). Pewien mistrz duchowy naucza, że to, co mówi się w szczególny sposób o Maryi, mówi się o Kościele w sposób powszechny i o każdej poszczególnej duszy (por. IZAAK, OPAT KLASZTORU STELLA, Kazanie 51: PL 194, 1863). Widząc, jak Bóg utkał oblicze i postać Matki Bożej z Guadalupe na płaszczu Juana Diego, możemy modlić się rozważając, jak uplótł naszą duszę i życie Kościoła. Mówią, że nie można zobaczyć, jak obraz jest „namalowany”. To tak, jakby był wydrukowany. Lubię myśleć, że cudem było nie tylko „wydrukowanie lub namalowanie obrazu pędzlem”, ale że „został stworzony na nowo cały płaszcz” przekształcony od stóp do głów, a każda nić – z tych, które kobiety od najmłodszych lat uczą się tkać, a dla najlepszej odzieży wykorzystują nici ze środka agawy (z której liści biorą się nici) – każda nić, która zajmowała swoje miejsce zostaje przemieniona, przybierając te odcienie, które jaśnieją w swoim ustalonym miejscu, a utkane razem z innymi nićmi, podobnie przekształconymi, ukazują oblicze Matki Bożej i całą Jej osobę oraz wszystko to, co Ją otacza. Miłosierdzie czyni to samo: nie „maluje nam” od zewnątrz oblicza ludzi dobrych, nie robi z nami photoshopu, ale nićmi naszych bied i naszych grzechów poprzetykanych miłością Ojca tka nas tak, że nasza dusza się odnawia, odzyskując swój prawdziwy obraz, to znaczy obraz Jezusa. Bądźcie zatem kapłanami „zdolnymi do naśladowania tej wolności Boga, wybierając to, co pokorne, aby uczynić widzialnym majestat Jego oblicza i aby naśladować tę boską cierpliwość w tkaniu delikatną nicią człowieczeństwa, którą spotkacie, tego nowego człowieka, na którego czeka wasz kraj. Nie dajcie się pochłonąć daremnymi próbami zmiany ludu, jak gdyby miłość Boża nie miała wystarczającej mocy, aby go zmienić” (Przemówienie do biskupów Meksyku, 13 lutego 2016).

Trzecim sposobem jest wrażliwość: Maryja obserwuje uważnie, cała się poświęca i angażuje się całkowicie wobec tego, kto przed Nią stoi, jak matka która wpatruje się całą sobą w synka, który coś jej opowiada. Także matki, kiedy dziecko jest bardzo małe, naśladują głos dzieciątka, aby wypowiedziało swoje słowa: stają się małe. „Jak uczy piękna tradycja guadalupeńska, «Morenita» strzeże spojrzeń tych, którzy Ją kontemplują, odzwierciedla twarze tych, którzy Ją spotykają. Trzeba się nauczyć, że jest coś niepowtarzalnego w każdej z tych osób, które na nas patrzą, szukając Boga. Naszym zadaniem jest to, abyśmy nie byli nieczuli na takie spojrzenia” (tamże). Ksiądz, kapłan, który staje się niewrażliwy na spojrzenia jest zamknięty w sobie. „Musimy strzec w sobie każdego z nich, zachowując ich w sercu, broniąc ich. Jedynie Kościół, chroniący oblicza ludzi, którzy pukają do jego drzwi, jest zdolny, by mówić im o Bogu” (tamże). Jeśli nie potrafisz strzec twarzy ludzi, którzy pukają do twoich drzwi, nie będziesz potrafił im mówić o Bogu. „Jeśli nie rozszyfrujemy ich cierpienia, jeśli nie uświadomimy sobie ich potrzeb, to nic nie możemy im zaoferować. Posiadane przez nas bogactwo przepływa tylko wtedy, gdy spotykamy niedostatek żebrzących, a to spotkanie odbywa się właśnie w naszych sercach pasterzy” (tamże). Biskupom powiedziałem, aby zwracali uwagę na was, ich kapłanów, by „nie pozostawiali was narażonych na samotność i opuszczenie, abyście nie padali łupem światowości, która pożera serce” (tamże). Świat patrzy na nas uważnie, ale po to, by nas „pożreć”, aby nas przemienić w konsumentów... Wszyscy potrzebujmy, by nas czujnie strzeżono, bezinteresownie. Powiedziałem biskupom: „Bądźcie czujni i nauczcie się czytać ich spojrzenia, aby się z nimi cieszyć, gdy się czują szczęśliwi, mogąc opowiedzieć, «co zdziałali i czego nauczali» (por. Mk 6, 30), a także aby się nie wycofywać, gdy czują się nieco upokorzeni i mogą jednie zapłakać, gdyż «zaparli się Pana» (por. Łk 22, 61-62) oraz aby wesprzeć ich, […]we wspólnocie z Chrystusem, gdy któryś z nich, opuszczony, odejdzie z Judaszem «w nocy» (por. J 13, 30). W takich sytuacjach niech nigdy zabraknie ojcostwa was, biskupów wobec waszych księży. Ożywiajcie wspólnotę między nimi, starajcie się, aby doskonalili swe dary, włączajcie ich w wielkie sprawy, gdyż serce apostoła nie zostało uczynione dla małych rzeczy” (tamże). 

Wreszcie, jak postrzega Maryja? Maryja postrzega w sposób „integralny”, jednocząc wszystko, naszą przeszłość, chwilę obecną i przyszłość. Jej spojrzenie nie jest fragmentaryczne: miłosierdzie potrafi widzieć całość i wyczuwa to, co jest najbardziej potrzebne. Tak, jak Maryja w Kanie, która była zdolna, by z góry odczuwać współczucie w związku z tym, co spowoduje brak wina na weselu i prosiła Jezusa, aby temu zaradził, choć nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, tak też całe nasze życie możemy widzieć jako „poprzedzone miłosierdziem” Maryi, która przewidując nasze braki, zapewniła wszystko, co mamy. Jeśli w naszym życiu jest trochę „dobrego wina”, to nie jest to naszą zasługą, ale Jej „uprzedzającego miłosierdzia”, tego miłosierdzia, które już opiewa w Magnificat: jak to Pan „wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej” i „pamiętał o swoim dawnym (przymierzu) miłosierdzia”, które rozciąga się z „pokolenia na pokolenie” nad ubogimi i uciśnionymi (por. Łk 1,46-55). Maryja odczytuje historię, jako dzieje miłosierdzia. 

Możemy zakończyć odmawiając Salve Regina, modlitwę, w której inwokacjach rozbrzmiewa duch Magnificat. Maryja jest Matką Miłosierdzia, naszym życiem, słodyczą i nadzieją. A kiedy wy kapłani przeżywacie chwile ciemne, złe, kiedy nie wiecie, jak sobie poradzić w głębi waszego serca, mówię nie tylko „spójrzcie na Matkę Bożą”, co powinniście czynić, ale „idźcie tam, i pozwólcie by na was patrzyła, w milczeniu, zasypiając. Sprawi to, że w tych złych chwilach, może z wieloma błędami, jakie popełniliście i doprowadziły was do tego miejsca, cały ten bród stanie się rezerwuarem miłosierdzia. Pozwólcie, by Maryja na was spoglądała. Jej miłosierne oczy, to te, które uważamy za najlepsze naczynie miłosierdzia, w tym sensie, że możemy z nich chłonąć owo spojrzenie dobre i wyrozumiałe, którego pragniemy, jak tylko można pragnąć jakiegoś spojrzenia. Te miłosierne oczy pozwalają nam również zobaczyć dzieła miłosierdzia Boga w dziejach ludzi i odkryć Jezusa na ich twarzach. W Maryi znajdujemy ziemię obiecaną – Królestwo miłosierdzia ustanowione przez naszego Pana – które przychodzi już tutaj w tym życiu, po wszelkim wygnaniu, na które wypędza nas grzech. Wzięci przez Nią za rękę i chwytając się Jej płaszcza. W moim biurze mam piękny obraz, który podarował mi ojciec Rupnik, wykonany przez niego przedstawiający „Synkatabasis”: to Ona sprawia, że Jezus zstępuje a Jej ręce są jak stopnie. Ale najbardziej podoba mi się, że Jezus w jednej ręce ma pełnię Prawa, a drugą chwyta się płaszcza Maryi. To rosyjska tradycja. Mnisi, rosyjscy starcy mówią nam, że w duchowych zawirowaniach trzeba się uciec pod płaszczem Matki Bożej. Pierwsza antyfona maryjna na Zachodzie to: „Pod Twoją Obronę”. Płaszcz Matki Bożej. Nie trzeba się wstydzić, nie czynić wielkich przemówień, być przed Maryją i dać się okryć. I płakać. Kiedy znajdujemy księdza, który jest do tego zdolny, iść do Matki i płakać, z wieloma grzechami, to mogę powiedzieć, jest dobrym kapłanem, bo jest dobrym synem. Będzie dobrym ojcem. Pochwyceni przez Nią za rękę możemy z radością opiewać wspaniałość Pana. Możemy Jej powiedzieć: Moja dusza opiewa Ciebie, Panie, bo życzliwie spojrzałeś na pokorę i małość swojego sługi. Jestem szczęśliwy, bo otrzymałem przebaczenie! Twoje miłosierdzie, które okazałeś wobec wszystkich Twoich świętych wobec całego Twego wiernego ludu, objęło także i mnie. Zagubiłem się, szukając siebie samego z powodu pychy mego serca, ale nie objąłem żadnego tronu, Panie, a moją jedyną chwałą jest to, że Twoja Matka bierze mnie w ramiona, okrywa mnie swoim płaszczem i jestem bliski Jej serca. Pragnę być kochany przez Ciebie jako jeden z najbardziej pokornych z Twego ludu, nasycić Twoim chlebem tych, którzy są głodni Ciebie. Pamiętaj Panie o swoim przymierzu miłosierdzia ze swoimi synami, kapłanami Twego ludu. Obyśmy wraz z Maryją mogli być znakiem i sakramentem Twego miłosierdzia.

TRZECIE ROZWAŻANIE: DOBRA WOŃ CHRYSTUSA I ŚWIATŁO JEGO MIŁOSIERDZIA

Ufajmy, że Pan udzieli nam tego, o co prosiliśmy w modlitwie: naśladowania przykładu cierpliwości Jezusa, a z cierpliwością przezwyciężenia trudności.

Tematem tego trzeciego rozważania "Dobra woń Chrystusa i światło Jego miłosierdzia".

W naszym trzecim spotkaniu proponuję wam zastanowienie się nad dziełami miłosierdzia, czy to biorąc jedno z nich, które odczuwamy jako najbardziej związane z naszym charyzmatem, czy też rozważając je wszystkie razem, postrzegając je miłosiernymi oczyma Matki Bożej. Takie postrzeganie sprawia, iż widzimy „brak wina” i zachęca nas, byśmy „czynili wszystko, co powie nam Jezus” (por. J, 1-12), żeby Jego miłosierdzie sprawiało cuda, których potrzebuje powierzony nam lud.

Dzieła miłosierdzia są bardzo związane ze „zmysłami duchowymi”. Modląc się prosimy o łaskę „odczucia i zasmakowania” Ewangelii w taki sposób, który czyni nas wrażliwymi na życie. Poruszeni Duchem Świętym, prowadzeni przez Jezusa, oczyma miłosierdzia możemy dostrzec już z daleka tych, którzy leżą na ziemi na skraju drogi, możemy usłyszeć wołanie Bartymeusza, możemy poczuć tak, jak odczuwa Pan na kraju swego płaszcza, nieśmiałe choć stanowcze dotknięcie kobiety cierpiącej na krwotok, możemy prosić o łaskę zasmakowania wraz z Nim na krzyżu gorzkiego smaku żółci wszystkich ukrzyżowanych, aby w ten sposób poczuć silną woń nędzy – w szpitalach polowych, w pociągach i łodziach pełnych ludzi; ten zapach, którego nie pokrywa olej miłosierdzia, ale namaszczając nim sprawiamy, że budzi się nadzieja.

Katechizm Kościoła Katolickiego, mówiąc o dziełach miłosierdzia, przytacza historię św. Róży z Limy. Kiedy jej matka ganiła ją za przyjmowanie w domu ubogich i kalekich, bez wahania odpowiedziała: „Kiedy służymy ubogim i chorym, służymy Jezusowi” (n. 2449). Ta dobra woń Chrystusa – opieka nad ubogimi – jest charakterystyczna dla Kościoła, była zawsze. Św. Paweł na tym skoncentrował swoje spotkanie z „filarami”, jak ich nazywa – z Piotrem, Jakubem i Janem. Apelowali oni, by „pamiętać o ubogich” (Ga 2,10). Powiedziałem to już kilka razy, że zaraz kiedy zostałem wybrany papieżem, i jeszcze liczono głosy podszedł do mnie jeden z kardynałów, ucałował mnie i powiedział: „Nigdy nie zapominaj o ubogich!”. Było to pierwsze orędzie, jakie skierował do mnie Pan w tej chwili. Katechizm w sposób sugestywny mówi też, że „ci, których przygniata nędza, są przedmiotem szczególnej miłości ze strony Kościoła, który od początku swego istnienia, mimo grzechów wielu swoich członków, nie przestał pracować, by przynieść im ulgę, bronić ich i wyzwalać” (n. 2448). I to bez ideologii, jedynie z mocą Ewangelii.

W Kościele mieliśmy i mamy wiele rzeczy niezbyt dobrych i wiele grzechów, ale w dziedzinie służby ubogim poprzez dzieła miłosierdzia, jako Kościół zawsze szliśmy za natchnieniami Ducha Świętego, a nasi święci czynili to w sposób bardzo twórczy i skuteczny. Umiłowanie ubogich było znakiem, światłem sprawiającym, że ludzie uwielbiają Ojca. Ludzie nam powierzeni cenią księdza troszczącego się o ubogich, chorych, który odpuszcza grzechy grzesznikom, który cierpliwie naucza i koryguje... Nasz lud wybacza księżom wiele wad, za wyjątkiem przywiązania do pieniędzy. I to nie tyle z powodu bogactwa samego w sobie, ile dlatego, że pieniądze sprawiają, iż tracimy bogactwo miłosierdzia. Nasz lud rozpoznaje „na węch”, jakie grzechy są groźne dla pasterza, jakie uśmiercają jego posługę, czyniąc go funkcjonariuszem czy, co gorsza, najemnikiem, a które są nie tyle grzechami drugorzędnymi - nie wiem czy tak można powiedzieć teologicznie - ile grzechami, które można znieść, brać na siebie jako krzyż, aż Pan wreszcie na końcu je oczyści, tak jak uczyni z chwastami. Natomiast to, co jest wymierzone przeciw miłosierdziu jest sprzecznością zasadniczą. Jest to wymierzone w dynamizm zbawienia, przeciw Chrystusowi, który „będąc bogaty, stał się ubogim, aby nas ubóstwem swoim ubogacić” (por. 2 Kor 8,9). Dzieje się tak, ponieważ miłosierdzie troszczy się „tracąc coś z siebie”: kawałek serca pozostaje z osobą zranioną; tracimy trochę czasu naszego życia, w którym chcieliśmy coś zrobić, dając go w darze drugiej osobie, w dziele miłosierdzia.
 

Stąd nie chodzi o to, aby Bóg okazał mi miłosierdzie w przypadku jakiegoś braku, tak jakbym poza tym był samowystarczalny, czy abym co jakiś czas dokonywał aktu miłosierdzia wobec potrzebującego. W tej modlitwie prosimy o łaskę, abyśmy pozwolili, by Bóg okazał nam miłosierdzie we wszystkich aspektach naszego życia oraz byśmy byli miłosierni wobec innych we wszelkich naszych działaniach. Dla nas kapłanów i biskupów, którzy udzielamy sakramentów, chrzcimy, spowiadamy, celebrujemy Eucharystię..., miłosierdzie jest sposobem przekształcania całego życia ludu Bożego w sakrament. Być miłosiernym to nie tylko jeden ze sposobów bycia, ale jedyny sposób bycia. Nie ma innej możliwości bycia księdzem. „Proboszcz Brochero”, który jeśli Bóg da będzie w tym roku kanonizowany, powiedział: „Kapłan, który nie ma wielkiego współczucia dla grzeszników jest księdzem w połowie. Te błogosławione łachy, które noszę na sobie nie czynią mnie kapłanem; jeśli nie mam w sercu miłosierdzia, nie jestem nawet chrześcijaninem”.

Dostrzeganie tego, czego brakuje, aby natychmiast temu zaradzić, albo jeszcze lepiej przewidzieć, to spojrzenie właściwe ojcu. Tego kapłańskiego spojrzenia – człowieka zajmującego miejsce ojca w łonie Matki Kościoła – prowadzącego nas do postrzegania osób w świetle miłosierdzia, trzeba się uczyć i pielęgnować począwszy od seminarium i to spojrzenie powinno ożywiać wszystkie plany duszpasterskie. Pragniemy i modlimy się do Pana o takie spojrzenie, które nauczyłoby się rozpoznawania znaków czasu w perspektywie „dzieł miłosierdzia, jakie są niezbędne dziś dla naszych ludzi”, aby móc usłyszeć i zasmakować Boga historii, który kroczy pośród nich. Ponieważ, jak mówi Dokument z Aparecidy, cytując św. Alberta Hurtado „w naszych dziełach nasz lud poznaje, że rozumiemy jego cierpienie” (n. 386).

Dowodem takiego zrozumienia naszego ludu jest to, że w naszych dziełach miłosierdzia jesteśmy zawsze pobłogosławieni przez Boga oraz znajdujemy pomoc i współpracę wśród powierzonych nam ludzi. Nie dzieje się tak w przypadku projektów innego typu, które czasami rozwijają się dobrze, a inne nie, zaś niektórzy nie zdają sobie sprawy, z jakiego powodu nie funkcjonują, i łamią sobie głowę, wymyślając nowy, kolejny plan duszpasterski, podczas gdy można by, nie wchodząc w szczegóły, po prostu powiedzieć: to nie działa, ponieważ brakuje w tym miłosierdzia. Jeśli jakiś projekt nie jest pobłogosławiony to dlatego, że brakuje mu miłosierdzia. Brakuje tego miłosierdzia, które jest właściwe raczej szpitalowi polowemu, niż jakiejś luksusowej klinice, tego miłosierdzia, które doceniając coś dobrego, przygotowuje grunt pod przyszłe spotkanie osoby zamiast oddalać ją przez dokładną krytykę...

Proponuję wam modlitwę z kobietą grzeszną, której Jezus odpuścił grzechy (por. J 8,3-11), żeby prosić o łaskę bycia miłosiernymi w spowiedzi, oraz drugą dotyczącą społecznego wymiaru dzieł miłosierdzia.

Zawsze wzrusza mnie podejście Pana do kobiety cudzołożnej, kiedy nie potępiając jej, „uchybił” szacunkowi dla prawa. Gdy żądano od Niego, by się wypowiedział – „trzeba ją ukamienować czy też nie?” – nie zabrał głosu, nie zastosował przepisów prawa. Udawał, że nie rozumie – także w tej dziedzinie Pan jest mistrzem dla każdego z nas - i w tym momencie wyszedł z czymś innym. W ten sposób rozpoczął proces w sercu kobiety, która potrzebowała tych słów: „I Ja ciebie nie potępiam”. Wyciągając do niej rękę podniósł ją, a to pozwoliło jej spotkać się ze spojrzeniem pełnym słodyczy, które zmieniło jej serce. Pan wyciąga rękę do córki Jaira: „dajcie jej coś do jedzenia”. Do nieżyjącego młodzieńca w Nain: „Wstań” i oddał go jego matce. A do tej grzesznicy: „Wstań”. Pan stawia nas właśnie tak, jak Bóg chciał, by był człowiek: stojąco, podniesiony, nigdy nie na ziemi. Czasami odczuwam mieszankę smutku i oburzenia, gdy ktoś stara się wyjaśnić ostatnie zalecenie, „nie grzesz więcej”. Wykorzystuje tę frazę do „obrony” Jezusa oraz po to, by nie utrwalił się fakt, że zostało przekroczone prawo. Myślę, że słowa, których używał Pana stanowią jedno z Jego działaniami. Fakt, że się pochylił i pisał na ziemi dwukrotnie, robiąc przerwę zanim zwrócił się do tych, którzy chcieli ukamienować kobietę oraz zanim zwrócił się do niej samej, mówi nam o czasie, jaki Pan potrzebuje, aby osądzić i przebaczyć. Czas, który odsyła każdego do swojego życia wewnętrznego i sprawia, że ci którzy osądzają, wycofują się.
 

W rozmowie z kobietą Pan otwiera inne przestrzenie: jedną z nich jest przestrzeń nie potępiania. Ewangelia kładzie nacisk na tę przestrzeń, która pozostała wolna. Umieszcza nas w spojrzeniu Jezusa i mówi nam, że „nie widzi wokół nikogo, tylko kobietę”. A następnie sam Jezus każe kobiecie spojrzeć wokół siebie, pytając: „gdzież są ci, którzy ciebie sklasyfikowali?” (to słowo jest ważne, bo mówi o tym, co tak bardzo odrzucamy, jak fakt, że opatrujemy siebie etykietkami i sporządzamy karykaturę…). Kiedy pozwala już jej dostrzec ową przestrzeń wolną od osądów innych ludzi, mówi, że także i On nie rzuci w nią kamieniem: „I Ja ciebie nie potępiam”. Właśnie w tym samym momencie ukazuje się jej inna wolna przestrzeń: „Idź, a od tej chwili już nie grzesz!”. Przykazanie dawane jest na przyszłość, aby pomóc w kroczeniu naprzód, aby „podążać w miłości”. To właśnie jest delikatność miłosierdzia, które z litością spogląda na przeszłość i dodaje otuchy na przyszłość. Owo „nie grzesz więcej” nie jest czymś oczywistym. Pan wypowiada te słowa „razem z nią”, pomaga jej wyrazić słowami to, co czuje ona sama, owo dobrowolne „nie” dla grzechu, które podobne jest do „tak” wypowiedzianego przez Maryję dla łaski. „Nie” powiedziane jest w odniesieniu do korzenia grzechu każdego z nas. W przypadku kobiety chodziło o grzech społeczny, grzech kogoś, do kogo ludzie przychodzili albo po to, aby z nią przebywać albo, żeby ją ukamienować. NI było innego rodzaju bliskości z tą kobietą. Dlatego Pan nie tylko otworzył jej drogę, ale kazał iść, aby przestała być „przedmiotem” spojrzenia innych, ale by czynnie kształtowała swoje życie. Sądzę, że „nie grzesz” odnosi się nie tylko do aspektu moralnego, ale też do pewnego rodzaju grzechu, który nie pozwala jej realizować swojego życia. Również do paralityka przy sadzawce Betesda Jezus mówi: „nie grzesz” (J 5,14); ale temu człowiekowi, który usprawiedliwiał się smutnymi sprawami, jakie mu się przydarzyły, który miał psychikę ofiary, trochę dokuczył słowami: „aby ci się coś gorszego nie przydarzyło”. Pan wykorzystuje jego sposób myślenia, to, czego się obawia, aby go wyrwać z jego paraliżu. Jak mówimy, strachem wprawia go w ruch. Zatem każdy z nas musi wysłuchać tego „nie grzesz więcej” w sposób intymny, osobisty.

Ten obraz Pana, który wprawia ludzi w ruch jest bardzo stosowny: On jest Bogiem, który wyrusza ze swoim ludem, który pobudza i towarzyszy naszej historii. Zatem przedmiot, ku któremu kieruje się miłosierdzie, jest bardzo konkretny: zwraca się ono ku temu, co sprawia, że kobieta i mężczyzna nie kroczą na swoim miejscu, ze swymi najbliższymi, w swoim własnym tempie, ku celowi, ku któremu Bóg zachęca ich, by poszli. Zasmuca, porusza fakt, że ktoś się zatraca, czy pozostaje w tyle, popełnia błąd z powodu zarozumialstwa, że jak mówimy, nie jest na swoim miejscu; że nie przyjmuje Pana ochotnie, nie jest gotów przyjąć zadań, które Pan chce mu powierzyć; że ktoś nie obcuje pokornie z Panem (por. Mi 6,8), nie postępuje drogą miłości (por. Ef 5,2).

PRZESTRZEŃ KONFESJONAŁU, GDZIE PRAWDA NAS WYZWALA

Teraz przechodzimy do przestrzeni konfesjonału, gdzie prawda nas wyzwala.

Mówiąc zaś o przestrzeni, przejdźmy do konfesjonału. Katechizm Kościoła Katolickiego ukazuje nam konfesjonał jako miejsce, w którym prawda nas wyzwala na spotkanie: „Udzielając sakramentu pokuty, kapłan wypełnia posługę Dobrego Pasterza, który szuka zagubionej owcy; posługę dobrego Samarytanina, który opatruje rany; Ojca, który czeka na syna marnotrawnego i przyjmuje go, gdy powraca; sprawiedliwego Sędziego, który nie ma względu na osobę i którego sąd jest sprawiedliwy, a równocześnie miłosierny. Krótko mówiąc kapłan jest znakiem i narzędziem miłosiernej miłości Boga względem grzesznika” (n. 1465). Przypomina nam także, iż „spowiednik nie jest panem, lecz sługą Bożego przebaczenia. Szafarz tego sakramentu powinien łączyć się z intencją i miłością Chrystusa” (n. 1466).
 

Znak i narzędzie spotkania. Tym jesteśmy. Skuteczną zachętą do spotkania. Znak oznacza, że powinniśmy przyciągnąć, jak wtedy, gdy ktoś czyni znaki, aby zwrócić uwagę. Znak musi być spójny i jasny, ale przede wszystkim zrozumiały. Są bowiem znaki, które są jasne tylko dla specjalistów. Znakiem i narzędziem. Życie narzędzia rozgrywa się w jego skuteczności, w byciu dostępnym i wpływaniu na rzeczywistość w sposób precyzyjny, stosowny. Jesteśmy narzędziem, jeśli ludzie naprawdę spotykają się z Bogiem miłosiernym. Naszym zadaniem jest sprawienie, aby się spotkali, aby odnaleźli się twarzą w twarz. Co zrobią potem, to już ich sprawa. Jest syn marnotrawny w chlewie i ojciec, który co wieczór wychodzi na taras, by zobaczyć, czy przybywa. Jest zagubiona owca i pasterz, który poszedł, aby jej szukać. Jest człowiek zraniony, porzucony na poboczu i Samarytanin, który ma dobre serce. Jaką jest zatem nasza posługa? Być znakiem i narzędziem, aby oni się spotkali. Musimy mieć jasną świadomość, że nie jesteśmy ani ojcem, ani pasterzem, ani Samarytaninem. Jesteśmy raczej u boku tych trzech, jako grzesznicy. Nasza posługa musi być znakiem i narzędziem tego spotkania. Dlatego stajemy w kontekście tajemnicy Ducha Świętego, który tworzy Kościół, Tym, który sprawia jedność, Tym, który za każdym razem ożywia spotkanie.

Inną właściwością znaku i narzędzia jest – by powiedzieć to w sposób trudny – jest to, że nie odnosi się do siebie samego. Nikt nie zatrzymuje się przed znakiem, kiedy już sprawę zrozumiał; nikt nie zatrzymuje się, by spojrzeć na śrubokręt lub młotek, ale patrzy na obraz, który został dobrze przytwierdzony. Jesteśmy sługami bezużytecznymi. Zatem narzędziami i znakami, które były bardzo przydatne dla dwóch innych, którzy się jednoczą w uścisku, jak ojciec z synem.

Trzecią cechą znaku i narzędzia jest ich dyspozycyjność. Chodzi o to, aby narzędzie było gotowe do użycia, aby znak był widzialny. Istotą znaku i narzędzia jest bycie pośrednikiem. Być może tu leży klucz naszej misji w tym spotkaniu Bożego miłosierdzia z człowiekiem. Zapewne jaśniejsze jest używanie terminu negatywnego. Święty Ignacy mówił o tym, by „nie być przeszkodą”. Dobry pośrednik to osoba, która ułatwia sprawy, a nie stawia przeszkody. W mojej ojczyźnie był wspaniały spowiednik, ks. Cullen, który siadał w konfesjonale i robił dwie rzeczy: naprawiał skórzane piłki dla chłopców grających w piłkę nożną, a druga – czytał wielki słownik chiński. Był tak długo w Chinach, że chciał zachować język chiński. Mówił, że kiedy ludzie widzieli, iż robił rzeczy tak niepotrzebne, jak naprawianie starych piłek i tak odległe, jak czytanie słownika chińskiego, myśleli: „Mogę podejść i porozmawiać trochę z tym księdzem, bo widać, że nie ma nic do roboty”. Był dostępny dla tego, co najistotniejsze. Miał wyznaczone godziny w konfesjonale, ale w nim był. Unikał przeszkód, by nie sprawiać wrażenia osoby bardzo zajętej. I na tym polega problem. Ludzie nie przychodzą, gdy widzą, że duszpasterz jest bardzo zajęty, zawsze zapracowany.

Każdy z nas znał dobrych spowiedników. Musimy uczyć się od naszych dobrych spowiedników, od tych, do których ludzie przychodzą, tych, którzy ich nie straszą i potrafią mówić, aby druga osoba opowiedziała, co się jej stało, jak Jezus z Nikodemem. Ważne jest zrozumienie języka gestów: nie pytać o to co jest oczywiste dla gestów. Jeśli ktoś przychodzi do konfesjonału to dlatego, że jest skruszony, już mamy do czynienia ze skruchą. A jeśli przychodzi, to dlatego, że chce się zmienić. Albo chociaż chce pragnąć, jeśli sytuacja wydaje mu się niemożliwa, by ją zmienić (ad impossibilia nemo tenetur, jak mówi maksyma, nikt nie jest zobowiązany, by czynić to, co niemożliwe). Język gestów. Czytałem życiorys jednego z niedawno ogłoszonych świętych czasów współczesnych, że biedak cierpiał na wojnie. Był żołnierz, który miał zostać rozstrzelany, a on poszedł go wyspowiadać. Było widać, że ten człowiek był trochę libertynem, często bawił się z kobietami ... „Czy tego żałujesz?”- „Nie, to było tak piękne, ojcze”. A ten święty nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Był na miejscu pluton, który miał go rozstrzelać, a zatem powiedział mu: „powiedz, a może chociaż żałujesz, że nie jesteś skruszony?- „Tak, tego żałuję”. A zatem w porządku. Spowiednik zawsze szuka drogi, a język gestów jest językiem możliwości, aby dotrzeć do celu.
 

Trzeba uczyć się od dobrych spowiedników, tych którzy są delikatni wobec grzeszników i którym wystarcza pół słowa, aby wszystko zrozumieć, jak Jezus wobec kobiety cierpiącej na krwotok, i właśnie wtedy wychodzi od nich moc przebaczenia. Byłem bardzo zbudowany przez jednego z kardynałów z Kurii, o którym a priori, myślałem, że jest bardzo surowy. Kiedy spowiadał jakiegoś penitenta, chcącego wyznać grzech, którego się wstydził wyznać i zaczynał od jednego czy drugiego słowa natychmiast pojmował o co chodzi i mówił: „Śmiało, zrozumiałem”. Powstrzymywał go, bo zrozumiał. To jest delikatność. Ale ci spowiednicy, którzy stawiają bez końca pytania … Czy potrzebujesz wielu pytań, aby udzielić przebaczenia czy też „kręcisz film”? Ten kardynał mnie bardzo podbudował. Integralność spowiedzi nie jest kwestią matematyczną. Czasami wstyd kryje się bardziej w obliczu liczb niż wobec samego grzechu. Ale do tego konieczne jest wzruszenie wobec sytuacji ludu, która jest czasem mieszaniną spraw, choroby, grzechu i uwarunkowań niemożliwych do pokonania, tak jak Jezus, który wzruszał się widząc ludzi, odczuwał to we wnętrznościach, w trzewiach i dlatego uzdrawiał, lecząc nawet wtedy, jeśli ktoś nie prosił we właściwy sposób, jak ów trędowaty, czy krążył wokół problemu, jak Samarytanka, która była jak czajka: piszczała z jednej strony, ale gniazdo miała z drugiej. Jezus był cierpliwy.

Trzeba uczyć się od spowiedników, którzy wiedzą, jak sprawić, aby penitent odczuwał napomnienie czyniąc mały krok naprzód, jak Jezus, który dawał wystarczającą pokutę i potrafił docenić tych, którzy wrócili podziękować, którzy mogli się jeszcze poprawić. Jezus kazał wziąć paralitykowi łoże, albo kazał się nieco prosić czy to przez niewidomych lub też Syrofenicjankę. Nie obchodziło Go, że potem nie będą się Nim przejmować, jak paralityk z Siloe, albo że mówili o tym, o czym zabraniał im opowiadać, a później był traktowany jak trędowaty i sam nie mógł wchodzić do miejscowości, albo jego wrogowie mieli motywy, żeby go potępiać. Uzdrawiał, przebaczał, dawał ulgę, odpocznienie, pozwalał ludziom oddychać tchnieniem Ducha-Pocieszyciela.

To co teraz powiem, mówiłem już wiele razy. W Buenos Aires znałem brata kapucyna, który jeszcze żyje – nieco młodszego ode mnie – który jest wspaniałym spowiednikiem. Przed konfesjonałem zawsze stała kolejka, wielu ludzi – wszyscy: ludzie prości, zamożni, księża, zakonnice, tak, szereg ludzi, przez cały dzień, by się wyspowiadać. Jest wielkim wybaczającym. Przebacza, ale czasami nachodzą go skrupuły, że zbyt wiele przebaczył. Kiedyś podczas rozmowy powiedział mi: „Czasami mam takie skrupuły”. Zapytałem go: „A co robisz, gdy nachodzą cię te skrupuły?”. „Idę przed tabernakulum, patrzę na Pana, mówiąc: Panie, przebacz mi, dzisiaj wiele przebaczyłem. Ale niech to będzie jasne: to Twoja wina, bo dałeś mi zły przykład!”. Miłosierdzie go udoskonalało poprzez nadmiar miłosierdzia.

Na końcu dwie rady dotyczące tematu spowiedzi. Po pierwsze nigdy nie patrzcie jak funkcjonariusz, człowiek, który widzi tylko „przypadki”, a potem się z nich otrząśnie. Miłosierdzie uwalnia nas od bycia księdzem sędzią-funkcjonariuszem, który osądzając „przypadki”, traci wrażliwość na osoby, na ludzkie twarze. Pamiętam, że kiedy byłem na II roku teologii, poszedłem z moimi kolegami, aby posłuchać egzaminu „audiendas”, który zdawano na III roku teologii, przed święceniami. Poszliśmy, aby się trochę nauczyć. Zawsze się uczyło czegoś nowego. Pamiętam, że raz jednemu z kolegów zadano pytanie dotyczące sprawiedliwości „de iure”, ale bardzo zawiłe, sztuczne ... I kolega powiedział skromnie: „Ależ ojcze, tego nie ma w życiu” – „Ale jest w książkach!”. Owa moralność książkowa, bez doświadczenia. Reguła Jezusa brzmi: „tak osądzajmy, jak chcielibyśmy być osądzani”. W tej wewnętrznej mierze, jaką mamy, by osądzać, jeśli jesteśmy traktowani godnie, lub jeśli jesteśmy ignorowani czy źle traktowani, jeśli dopomożono nam, by uklęknąć… jest klucz osądzania innych – zwróćmy uwagę, że Pan ufa tej mierze, będącej tak bardzo subiektywnie personalną. Nie tyle dlatego, że ta miara miałaby być „najlepszą”, ale dlatego, że jest szczera i wychodząc z niej można budować dobrą relację. Po drugie: nie bądźcie w konfesjonale ciekawi. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus opowiada, że kiedy jej nowicjuszki zwierzały się jej, bardzo wystrzegała się, by pytać jak sprawy toczyły się dalej. Nie węszyła w ludzkich duszach (por. Dzieje duszy, rozdz. XI). Właściwością miłosierdzia jest okrywanie swoim płaszczem grzechu, aby nie zranić godności. Tak jak dwóch synów Noego, którzy przykryli płaszczem nagość swojego ojca, który się upił (por. Rdz 9,23).

 

SPOŁECZNY WYMIAR MIŁOSIERDZIA

Teraz powiemy dwa słowa o wymiarze społecznym dzieł miłosierdzia.

Na zakończenie Ćwiczeń duchowych, św. Ignacy przedkłada „Kontemplację [pomocną] do uzyskania miłości”, łączącą to, co zostało przeżyte na modlitwie, z życiem codziennym. Każe się nam zastanowić nad tym, że miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach. Takimi dziełami są dzieła miłosierdzia, „które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,10), dzieła, które Duch podsuwa każdemu dla dobra wspólnego (por. 1 Kor 12,7). Dziękując Panu za wielu dobrodziejstw, otrzymanych z Jego dobroci, prośmy o łaskę, by nieść wszystkim ludziom miłosierdzie, którym nas zbawił.

Proponuję, abyśmy rozważyli niektóre z końcowych fragmentów Ewangelii. Tam, sam Pan ustanawia owo powiązanie między tym, co otrzymaliśmy, a tym co powinniśmy dawać. Możemy odczytać te wnioski w kluczu „dzieł miłosierdzia”, które realizują czas Kościoła, w którym Jezus zmartwychwstały żyje, towarzyszy, posyła i przyciąga naszą wolność, znajdującą w Nim swoją realizację konkretną i odnawianą każdego dnia.

Święty Mateusz mówi nam na zakończenie swej Ewangelii, że Pan posyła apostołów i mówi im: „Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem” (por. 28,20). To „uczenie tych, którzy nie wiedzą” jest samo w sobie jednym z dzieł miłosierdzia. Pomnaża się ono jak światło w innych dziełach: w tych, o których czytamy w 25 rozdziale św. Mateusza, polegających raczej na tak zwanych dziełach co do ciała a także we wszystkich przykazaniach i radach ewangelicznych, „przebaczaniu”, „napomnieniu braterskim”, pocieszaniu smutnych, znoszeniu prześladowań i tak dalej.

Marek kończy posługując się obrazem Pana, który „współdziałał” z apostołami i „potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły” (por. 16, 20). Te „znaki” mają cechy dzieł miłosierdzia. Marek mówi między innymi o uzdrawianiu chorych i wypędzaniu złych duchów (por. 16,17-18).

Łukasz kontynuuje swoją Ewangelię księgą Dziejów Apostolskich – praxeis – opisując ich sposób postępowania oraz dokonywane dzieła pod przewodnictwem Ducha Świętego.

Jan kończy mówiąc o „wielu innych rzeczach” (21,25) lub „znakach” (20,30) jakie Jezus uczynił. Czyny Pana, Jego dzieła są nie tylko faktami, ale znakami, w których w sposób osobowy i dla każdego wyjątkowy ukazują się Jego miłość i miłosierdzie.

Możemy kontemplować Pana, który posyła nas do tej pracy z obrazem Jezusa miłosiernego, tak jak to zostało objawione Siostrze Faustynie. Na tym obrazie możemy zobaczyć Miłosierdzie jako jedyne światło pochodzące z wnętrza Boga i które, przechodząc przez serce Chrystusa, wychodzi zróżnicowane, z kolorem właściwym dla każdego dzieła miłosierdzia.

Dzieła miłosierdzia są niezliczone, a każde ma własne cechy charakterystyczne, zawiera dzieje każdego oblicza. Nie ograniczają się, ogólnie rzecz biorąc, do siedmiu uczynków miłosierdzia względem ciała i siedmiu względem duszy. A raczej te wyliczone w ten sposób są jak surowce – zaczerpnięte z samego życia – które, kiedy ręce miłosierdzia je dotkają i nadają kształt, przekształcają się, każde z nich, w dzieło wykonywane własnoręcznie. Dzieło, które się pomnaża jak chleb w koszykach, które rozwija się nieproporcjonalnie, jak ziarnko gorczycy. A to dlatego, że miłosierdzie jest owocne i integrujące. Te dwie ważne cechy miłosierdzie jest owocne i integrujące. To prawda, że zazwyczaj myślimy o każdym uczynku miłosierdzia z osobna oraz w powiązaniu z jakimś dziełem: szpitalami dla chorych, stołówkach dla głodnych, schroniskach dla bezdomnych, szkołach dla potrzebujących wykształcenia, konfesjonale i kierownictwie duchowym dla tych, którzy potrzebują porady i przebaczenia... Ale jeśli spojrzymy na nie wszystkie razem, przesłanie brzmi, iż przedmiotem miłosierdzia jest samo życie ludzkie i to w swojej całości. Samo nasze życie, będąc „ciałem”, jest głodne i spragnione, potrzebuje ubrań, mieszkania i wizyt, a także godnego pochówku, coś, czego nikt nie może dać sobie samemu. Nawet człowiek najbogatszy, kiedy umrze stacza się w nędzę i nikt nie ciągnie za swoim orszakiem ciężarówki na przeprowadzkę. Samo nasze życie, jako „duch”, potrzebuje wykształcenia, napomnień i dodania otuchy. Słowo to jest w Biblii bardzo ważne: pomyślmy o Księdze Pocieszenia Izraela u proroka Izajasza. Potrzebujemy porad innych osób, ich przebaczenia, wsparcia i modlitwy. Rodzina jest tym środowiskiem, które praktykuje owe dzieła miłosierdzia w sposób tak odpowiedni i bezinteresowny, że tego się nie zauważa, ale wystarczy, że w rodzinie z małymi dziećmi zabraknie mamy, aby wszystko stoczyło się w nędzę. Nędzą najbardziej absolutną i okrutną jest dziecko na ulicy, bez rodziców, na łasce sępów.
 

Prosiliśmy o łaskę bycia znakiem i narzędziem. Teraz chodzi o „działanie”, a nie tylko o gesty, podejmowanie dzieł, instytucjonalizację, tworzenie kultury miłosierdzia. Biorąc się do pracy, natychmiast czujemy, że to Duch Święty pobudza i prowadzi te dzieła. Czyni to za pomocą znaków i narzędzi, jakich chce, nawet gdyby czasami nie były one same w sobie najbardziej odpowiednie. Co więcej, wydaje się, że aby dokonywać dzieł miłosierdzia, Duch wybiera raczej narzędzia najuboższe, najskromniejsze i nieznaczące, które same najbardziej potrzebują tego pierwszego promienia Bożego miłosierdzia. Tym są ci, którzy najlepiej dają się ukształtować i przygotować, by dokonać posługi prawdziwie skutecznej i wartościowej. Radość z poczucia się „sługami nieużytecznymi”, których Pan błogosławi owocnością swej łaski, i których On sam osobiście sadza do swego stołu i którym ofiarowuje Eucharystię, jest potwierdzeniem, że pracujemy w Jego dziełach miłosierdzia.

Nasz wierny lud lubi gromadzić się wokół dzieł miłosierdzia. Zarówno na celebracjach – pokutnych i świątecznych – jak i w działaniu solidarnym i formacyjnym. Nasz lud chętnie gromadzi się i daje się prowadzić w sposób, który nie wszyscy uznają i doceniają mimo, że zawodzi wiele innych planów duszpasterskich skoncentrowanych na dynamikach bardziej abstrakcyjnych. Masowa obecność naszych wiernych w sanktuariach i na pielgrzymkach, obecność anonimowa z powodu zbyt wielu twarzy oraz pragnienia, by być widzianymi tylko przez Tego i Tę, którzy patrzą na niego z miłosierdziem, a także ze względu na liczną współpracę, wspierającą swym zaangażowaniem wiele dzieł solidarnościowych, powinna być z naszej strony motywem uwagi, docenienia i promocji. Byłem zaskoczony, jak tutaj we Włoszech te organizacje są tak mocne i gromadzą tak bardzo ludzi,

Jako kapłani prosimy Dobrego Pasterza o dwie łaski: byśmy dali się prowadzić zmysłem wiary naszego wiernego ludu, a także jego „zmysłem biedaka”. Obydwa „zmysły” związane są z „sensus Christi”, z miłością i wiarą, jaką nasz lud żywi dla Jezusa.

Kończymy odmawiając Anima Christi, [Duszo Chrystusowa], piękną modlitwę, by prosić o miłosierdzie Pana, którzy przyszedł w ciele, by okazać nam miłosierdzie przez swoje Ciało i Duszę. Prosimy Go, by okazał nam miłosierdzie wraz ze swym ludem: Jego duszę prosimy „uświęć nas”, Jego Ciało błagamy „zbaw nas”, Jego Krew upraszamy „napój nas”, odejmij nam wszelkie inne pragnienie, które nie pochodziłoby od Ciebie, wodę z Jego boku prosimy „obmyj nas”, Jego mękę błagamy „pokrzep nas”; pociesz swój lud ukrzyżowany Panie: upraszamy Ciebie, w Twoich ranach „ukryj nas”… Nie pozwól Panie, aby Twój lud oddalił się od Ciebie. Niech nic i nikt nie odłączy nas od Twego miłosierdzia, broniącego nas od sideł wroga złośliwego. Tak będziemy mogli opiewać miłosierdzie Pana wraz ze wszystkimi Twoimi świętymi, kiedy każesz nam przyjść do siebie.

[Modlitwa „Duszo Chrystusowa]

Czasami słyszałem komentarze księży mówiących: „Ale ten papież nazbyt nam ubliża, wyrzuca nam”. To prawda jest trochę napomnień, wyrzutów. Ale muszę powiedzieć, że jestem zbudowany przez tak wielu kapłanów, wielu dobrych kapłanów! Przez tych, których znałem, którzy w czasach, gdy nie było sekretarki telefonicznej zasypiali z telefonem na nocnym stoliku, i nikt nie umierał bez sakramentów. Dzwoniono o każdej porze, a oni wstawali i szli. Wspaniali kapłani! Dziękuję Bogu za tę łaskę. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale można powiedzieć, że istnieje wielu dobrych, świętych kapłanów, którzy pracują w milczeniu i ukryciu. Czasami jest jakiś skandal, ale wiemy, że więcej hałasu czyni spadające drzewo niż rosnący las.

A wczoraj otrzymałem list, zostawiłem go tam, z listami osobistymi. Otworzyłem go, zanim tu przyszedłem i myślę, że Pan podsunął mi tę myśl. Napisał go jeden z włoskich proboszczów, proboszcz na trzech wsiach. Myślę, że dobrze nam zrobi usłyszenie tego świadectwa naszego brata.
Został napisany 29 maja, kilka dni temu.

„Przepraszam, że niepokoję. Korzystam z okazji, że jeden z zaprzyjaźnionych księży udał się do Rzymu z okazji Jubileuszu Kapłanów, aby przekazać, bez żadnych pretensji od zwykłego proboszcza trzech małych parafii w górach, wolałbym nazwać siebie „pastuszkiem” – kilka myśli dotyczących mojej prostej posługi duszpasterskiej, spowodowanych – dziękuję Tobie Ojcze Święty serdecznie, za pewne rzeczy przez Ciebie wypowiedziane, a które codziennie wzywają mnie do nawrócenia. Zdaję sobie sprawę, że nie piszę nic nowego. Z pewnością Wasza Świątobliwość już słyszał o tych sprawach. Odczuwam też potrzebę, by stać się ich rzecznikiem. Uderzyło mnie i porusza mnie ta zachęta, którą wiele razy skierowałeś do nas kapłanów, abyśmy mieli zapach owiec. Jestem w górach i dobrze wiem, co to oznacza. Stajemy się księżmi, by czuć ten zapach, który jest ponadto prawdziwym zapachem owczarni. Byłoby doprawdy pięknie, gdyby codzienny kontakt i stałe odwiedziny naszej owczarni, będące prawdziwym motywem naszego powołania, nie były zastępowane zadaniami administracyjnymi i biurokratycznymi parafii, przedszkola i innymi. Mam szczęście, że mam dobrych i wartościowych ludzi świeckich, którzy śledzą te sprawy od wewnątrz. Ale zawsze jest owo zadanie prawne proboszcza, jako jedynego i wyłącznego przedstawiciela prawnego. Z tego względu musi on w końcu biegać wszędzie, spychając czasem odwiedziny chorych, rodzin, jako ostatnią rzecz, wykonaną raczej szybko i po części. Mówię to o sobie, czasami jest to naprawdę frustrujące, gdy widzę jak w moim kapłańskim życiu jest wiele bieganiny na rzecz aparatu biurokratycznego i administracyjnego,, tę małą trzódkę, jaka została mi powierzona, jakby pozostawiającą ją samą sobie. Uwierz mi, Ojcze Święty, to jest smutne, i wiele razy mam ochotę zapłakać z powodu tego braku. Ktoś stara się zorganizować, ale w końcu to tylko wir codziennych rzeczy. Podobnie również inny aspekt, o którym także przypomniałeś: brak ojcostwa. Powiada się, że dzisiejsze społeczeństwo pozbawione jest ojców i matek. Wydaje mi się, że trzeba też stwierdzić, że czasami i my rezygnujemy z tego ojcostwa duchowego, sprowadzając siebie brutalnie do biurokratów sacrum, ze smutną konsekwencją wówczas poczucia się porzuconymi samym sobie. Jest to trudne ojcostwo, które następnie wpływa nieuchronnie na naszych przełożonych, także ogarniętych zrozumiałymi zadaniami i problemami. Grozi im wówczas przeżywanie wobec nas relacji formalnej, związanej z zarządzaniem wspólnotą, bardziej niż z naszym życiem ludzi, wierzących i kapłanów. Wszystko to - i kończę - nie odbiera jednak radości i pasji bycia kapłanem dla ludzi i z ludźmi. Jeśli czasami, jako pasterz nie mam zapachu owiec, to za każdym razem jestem wzruszony moją owczarnią, która nie straciła zapachu pasterza. Jakże to piękne, Ojcze Święty, kiedy zdajemy sobie sprawę, że owce nie zostawiają nas samych, mają termometr naszego bycia tam, dla nich, a jeśli przez przypadek pasterz schodzi z drogi i się gubi, oni go pochwycą i trzymają za rękę. Nigdy nie przestanę dziękować Panu, bo zawsze nas zbawia przez swoją owczarnię, tę owczarnię, która została nam powierzona, tych ludzi prostych, dobrych, skromnych i pogodnych, owczarnię, która jest prawdziwą łaską pasterza. W sposób poufny wysłałem te proste rozważania, bo jesteś blisko stada, bo potrafisz zrozumieć i możesz nadal nam pomagać i wspierać nas. Modlę się za Waszą Świątobliwość i dziękuję, jak również za to „wytarganie po uszach”, które jest konieczne dla mojej drogi. Pobłogosław mnie Papieżu Franciszku i módl się za mnie i za moje parafie”. Podpis i na końcu ten gest właściwy duszpasterzom: „Przekazuję małą darowiznę. Módl się za moje wspólnoty, w szczególności za niektórych poważnie chorych i za niektóre rodziny w trudnej sytuacji ekonomicznej i nie tylko. Dziękuję!”.

To jest nasz brat. Jest wielu takich, bardzo wielu! Także na pewno tutaj. Wielu. To pokazuje nam drogę. I idźmy do przodu! Nie zatraćmy modlitwy. Módlcie się, jak możecie, a jeśli zaśniecie przed Tabernakulum, to będzie bardzo dobrze. Ale módlcie się. Nie zatraćcie tego. Nie zatraćcie otwarcia się spojrzenie Matki Bożej i postrzegania Jej jako matki. Nie zatraćcie gorliwości, starając się czynić…

Nie zatraćcie bliskości i dostępności dla ludzi, a także, pozwólcie że to powiem, nie zatraćcie poczucia humoru. I idźmy do przodu!