Polski cud w Afryce

Dawid Wildstein

publikacja 06.03.2015 06:00

Dlaczego polscy misjonarze powinni dostać pokojowego Nobla? Bo w kraju zniszczonym wojną, gdzie morderstwa i rzezie są na porządku dziennym, wśród spalonych miast i miasteczek dokonują cudu.

Ks. Mirosław Gucwa i ks. Benedykt Pączka (w czapce) z pomocnikami zdjęcia piotr gajda Ks. Mirosław Gucwa i ks. Benedykt Pączka (w czapce) z pomocnikami

Republika Środkowoafrykańska jest uważana dziś za jedno z najbardziej niebezpiecznych państw na świecie. Ten dwukrotnie większy od Polski kraj został obdarzony przekleństwem Afryki – bogatymi złożami surowców, w tym ropą, diamentami i uranem. To one sprowadziły na jego terytorium wojnę, najazd tzw. selekowców, uzbrojonych bojówek ostentacyjnie deklarujących swoją wiarę muzułmańską.

To nie była wojna religijna

Konflikt w RŚA przedstawiano jako wojnę domową, jeszcze częściej jako wojnę religijną. Tymczasem wszyscy moi rozmówcy, zarówno misjonarze, jak i tubylcy, wspominali jedno – selekowcy często nie znali nawet sango, języka dominującego w RŚA, w większości pochodzili z Czadu bądź Sudanu (oba te państwa graniczą z RŚA). Co ważne, mimo deklarowanej wiary, selekowcy rabowali i mordowali także muzułmanów autochtonów z RŚA. W odpowiedzi na terror najeźdźców powstały tzw. milicje Antybalaka (w dosłownym tłumaczeniu antymaczety), w znacznej części rekrutujące się z miejscowych rolników bądź pasterzy. Fałszem jest nazywanie ich chrześcijańskimi bojówkami. Wśród tych grup bardzo silne są tradycje pogańskie.

Rozmawiałem o degeneracji Antybalaka z Serge’em, księdzem autochtonem z RŚA. Jechaliśmy właśnie ze stolicy Bangui do miasta Bouar. Droga była czerwona, unosił się nad nią wciąż rdzawy pył, tak gęsty, że momentami przypominał krwawą mgłę. Wciąż mijaliśmy podziurawione kulami wraki samochodów, zniszczone miasteczka.

– Antybalaka? Oni uratowali moje rodzinne miasto, gdy grasowała tam Seleka. Byli dla mnie bohaterami. Potem część z nich wróciła do pracy. A reszta? Widziałem, co robili w innych miejscach z muzułmanami. Mordowali maczetami dorosłych, ucinali ręce dzieciom. To co ja mam o nich powiedzieć, jak mam ich popierać? – opowiada Serge.

Dosadniej jeszcze o Antybalaka wyraził się brat Jacek, gdy już rozmawialiśmy na terenie misji kapucyńskiej w Bojar: – Antybalaka? Szczerze? Nie zdziwię się, jak przyjdą którejś nocy i nas wszystkich zabiją.

Tutaj nie jest łatwo

Piotr Michalik to kapucyn, masywny mężczyzna, ma już ponad 50 lat, wygląda jednak na 40. Nosi okulary, krótko przystrzyżoną brodę. Śmieje się, że ciężka praca i ciężkie warunki trzymają w formie. Jest już w RŚA ponad 20 lat. Niedawno jego samochód został ostrzelany, gdy przypadkowo znalazł się w miejscu potyczki między Antybalaka a siłami ONZ. Jest mi w tym państwie przewodnikiem. Ślady wojny są wszędzie. Główna droga RŚA, pełna dziur tak wielkich, że zdolnych wyrwać koło nawet w potężnej terenówce, przynosi wręcz apokaliptyczne widoki. Ciągnące się kilometrami wzdłuż drogi miasteczka i wioski zostały dosłownie zrównane z ziemią. Z domów zostało kilka czerwonych, nadpalonych cegieł, rzadko jakaś samotna ściana, ze śladami po kulach. W te miejsca z powrotem wkracza busz, odbierając to, co wcześniej zagarnął człowiek.

Na każdej z misji, którą odwiedziłem, widać było ślady po kulach. W jednej z jadalni – podziurawiony serią z kałasznikowa portret św. Jana Pawła II. Nawet w Bangui, stolicy państwa, w której pełno jest wojsk ONZ, nocami słychać strzały. W jednej z dzielnic, którą przejeżdżaliśmy, wciąż byli snajperzy Seleki.

Kilkukrotnie spotykamy też Antybalaka. Gdyby nie kałasznikowy i fakt, że są albo pijani albo naćpani, zaś ich oczy mętne i agresywne, ich widok byłby wręcz zabawny. Styl małoletnich bojówkarzy przypomina skrzyżowanie teledysku hip-hopowego z cyrkiem i rewią mody na stadionie dziesięciolecia. Niektórzy mają na głowach czepki pływackie, z niewiadomej przyczyny krzyk mody wśród tutejszej młodzieży. Ci, którzy zrezygnowali z tego „pływackiego” stylu, noszą albo za duże czapki zimowe (!), albo fikuśne meloniki bądź bejsbolówki. Raz widziałem jednego z cylindrem na głowie. Modnie podziurawione spodnie. Koszulki wszystkich chyba możliwych zespołów piłkarskich tego świata. Jest oczywiście i biżuteria – eksponowana, mieniąca się na srebrno bądź złoto... i plastikowa. Często obwieszają się i krzyżami, i plemiennymi amuletami. Krzyczą i wykonują spazmatyczne gesty, gdy ich mijamy. Skądinąd ich barykady bywają umiejscowione czasem kilkanaście metrów za posterunkiem policji czy wojska RŚA. To pokazuje stan tego państwa.

Cud w Bouar

Wielki stadion zapełniony tańczącymi ludźmi. Są ich setki. Imam przekazuje sobie znak pokoju z chrześcijańskim kapłanem. Różnokolorowe stroje i suknie, spontaniczne wybuchy radości. To stadion w Bouar. A wokół miasta spalone muzułmańskie wioski. Bouar to naprawdę piękne miasto. Położone wśród potężnych głazów, jego malutkie domy wrastają w skałę i stapiają się z czerwoną ziemią. Pył, który unosi się z ziemi, powoduje, że światło nabiera rdzawego odblasku i wygląda jakby kładło się kolejnymi warstwami w powietrzu. Na kamieniach wymalowane są fragmenty psalmów bądź słowa wdzięczności wobec Bożej łaski. Ale to nie piękne położenie świadczy o wyjątkowości Bouar. Zaskakuje coś innego. Podczas gdy w drodze wciąż mijaliśmy ślady wojny, Bouar wydaje się relatywnie niezmienione. Nie zniszczono w tym mieście żadnego meczetu, znaczna część dzielnicy muzułmańskiej pozostała nietknięta. Więcej, jak się dowiaduję od imama Bouar, muzułmanie zaczynają tu wracać. Jak to możliwe? Reprezentant tutejszej społeczności muzułmanów nie ma wątpliwości. – To zasługa polskich misjonarzy – mówi mi. Wskazuje na dwie osoby najbardziej „zasłużone”– ks. Mirka Gucwę i wspomnianego już br.Piotra.

Mirek nie wygląda na herosa. To niski, łysawy mężczyzna. Dość niepozorny okularnik. Spędził w RŚA wiele lat. Jest wikariuszem diecezji w Bouar. Oszczędny w słowach, nie chce się chwalić. – Cały czas organizowaliśmy wspólne spotkania muzułmanów i chrześcijan, modlitwy, mieliśmy szczęście – mówi. Pytam go o los muzułmanów. – Gdy trzeba było, schroniliśmy część z nich u siebie, tak jak wcześniej chroniliśmy chrześcijan. Uniknęliśmy najgorszego, nie było pogromu – wspomina. Podobnie jak Piotr stwierdza: – To wszystko nie byłoby możliwe bez różańca i modlitwy klarysek mieszkających obok katedry w Bouar. Cały czas się modliły.

Z rozmów z mieszkańcami Bouar wyłania się bardziej szczegółowy i „praktyczny” obraz sytuacji. Jak więc udało się kilku polskim misjonarzom utrzymać pokój w mieście, podczas gdy reszta kraju tonęła we krwi? Po pierwsze dzięki misjonarskiemu radiu. Właściwie w każdej wiosce jest odbiornik, przy którym gromadzą się mieszkańcy, gdy chcą się dowiedzieć czegoś o sytuacji w kraju. W całym rejonie od Bouar do Ngaoundai słuchane jest katolickie, misjonarskie radio Siriri („pokój” w tutejszym języku). Przez cały okres konfliktu działało na pełnych obrotach, non stop nadając wezwania do pokoju, do braterstwa. Jest to zresztą i dziś jego rolą. Wciąż emituje wezwania do wspólnych modlitw, uspokojenia nastrojów, przypomina, że muzułmanin to brat. Odwiedziłem radio Siriri. Znajduje się ono na terenie kapucyńskiej misji w Bouar. Zajmuje trzy małe pokoiki.

Po drugie, podczas całego okresu okupowania przez Selekę tego terytorium polscy misjonarze stworzyli przy swoich misjach platformę kontaktowania się muzułmanów i chrześcijan. Nie bacząc na zagrożenie własnego życia, przy każdej bardziej zapalnej sytuacji jeździli do decydentów aktualnie dominującej na ich terenie bojówki, by uspokajać nastroje i reprezentować interesy tubylczej ludności. Animowali kilkadziesiąt grup wspólnotowych: młodzieży, kobiet, dzieci muzułmańskich i chrześcijańskich, w których wyznawcy obu tych religii spotykali się. Dzięki temu na terenach, gdzie działali polscy misjonarze, szczególnie w Bouar, obie wspólnoty religijne wciąż z sobą współpracowały – w przeciwieństwie do reszty kraju. Wciąż co miesiąc są wspólne duże modlitwy, w których biorą udział reprezentanci muzułmanów i chrześcijan, zarówno religijni, jak polityczni. Oczywiście dziś już w utrzymaniu spokoju pomaga ONZ. Jednak gdy było największe zagrożenie pogromami, nie było tu ich wojsk. Byli za to polscy misjonarze...

To nasz obowiązek...

W okolicy Ngaoundai (północno-zachodni kraniec kraju) spotykam Benedykta Pączkę. Ten niskiego wzrostu, wiecznie uśmiechnięty kapucyn odegrał ważną rolę kilka miesięcy temu. Ciągłą obecnością w mediach i niezgodą na zostawienie swoich ludzi w sytuacji zagrożenia zdołał wymusić wejście sił ONZ do wiosek, w których działała jego misja i grasowała Seleka. Wraz z nim i br. Piotrem jedziemy do jednej z wiosek zniszczonych przez selekowców. Kolejne opowieści o rozstrzelanych dzieciach, kobietach z poderżniętymi gardłami. Spalone domy, miejsca mordów, nie zostały odbudowane. Piotr i Benek stoją wśród gruzów. Krzyczą na ludzi, że muszą pamiętać nazwiska ofiar, nie wolno im zapomnieć. Że muszą zapisać nazwiska sprawców. Dla tamtejszych nie jest to oczywista sprawa. Przecież to normalne, że się ich zabija...

Republika Środkowoafrykańska to rzeczywistość będąca jednocześnie obrazem stagnacji (w biedzie, śmierci, chorobie), ale i pełnej płynności. Tutaj człowiekowi w każdej chwili można wszystko odebrać. Ta świadomość jest dominująca wśród ludzi, przestają się nawet buntować. I w ten świat wkraczają polscy misjonarze i misjonarki. Uczą, że są jednak rzeczy trwałe. I na poziomie wiary i wartości, wyrażone w osobie Zbawiciela i Jego zmartwychwstaniu. I na poziomie instytucji – misje, do których ludzie uciekają, gdy zaczynają płonąć miasteczka, a bandyci organizują masakry. Powstają kolejne sierocińce. Trwają misyjne szkoły, seminaria i szpitale, zawsze dla ludzi otwarte. Kościoły, do których co niedziela mogą przyjść i odśpiewać swoje „Alleluja”. To także Kościół bierze na siebie obowiązek animacji społecznej, tworzenia całej sieci kontaktów i grup, w których jednoczą się ludzie, by jakoś nawzajem sobie pomagać – od kółek różańcowych, przez legiony maryjne, po organizowane przez misjonarzy zespoły taneczne, muzyczne bądź sportowe. I tak przez dziesiątki lat.

Gdy pytałem naszych misjonarzy, dlaczego tam zostali, gdy wybuchła wojna, miałem wrażenie, że pytanie jest w ich perspektywie wręcz bezzasadne. Odwaga i poświęcenie były dla nich naturalne, istniały jako fundament samej decyzji wyjazdu i jej cel. Brat Andrzej stwierdził: – Przecież to mój obowiązek. Br. Piotr: – Przecież kocham tych ludzi. Ewelina, młodziutka, ładna blondynka, jedyna świecka Polka, która w najgorszym czasie została w RŚA: – Skoro tu przyjechałam, to się chyba na coś zdecydowałam… Benek Pączka: – Skoro tu jestem, to czemu mam uciekać? Ks. Marek, zmęczony, chory na cukrzycę, sam jeden kieruje seminarium niedaleko Bouar: – To może trochę jak Himalaje. Wiesz, nie da się przestać, chociaż bywa groźnie. Zresztą wojna wojną, ale trzeba naprawić most.

TAGI: