Papież został z nami

GN 10/2014 |

publikacja 06.03.2014 00:15

O kulisach procesu kanonizacyjnego Jana Pawła II, a także o nieznanych 
dotąd cudach dzięki wstawiennictwu papieża Polaka z ks. Sławomirem Oderem 
rozmawia
 Jacek Dziedzina


Ks. Sławomir Oder 
(ur. 1960) – postulator procesów beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Jana Pawła II, obecnie prezydent Trybunału Zwyczajnego diecezji rzymskiej. Michał Klag /REPORTER/east news Ks. Sławomir Oder 
(ur. 1960) – postulator procesów beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Jana Pawła II, obecnie prezydent Trybunału Zwyczajnego diecezji rzymskiej.

Jacek Dziedzina: Benedykt XVI i Franciszek dzwonili często i pytali Księdza, jak idą „prace nad świętością” Jana Pawła II?


Ks. Sławomir Oder: (śmiech) Nie, takich telefonów nie miałem, natomiast otrzymywałem bardzo konkretne znaki zainteresowania tą sprawą, przede wszystkim ze stronypapieża Benedykta. Niemal przy każdej okazji w Kongregacji ds. Świętych pytał o stan zaawansowania tego procesu.


W swojej najnowszej książce wspomina Ksiądz, że na początku procesu właśnie od Benedykta XVI usłyszał polecenie: „Pracuj szybko, ale dobrze”. Jak pogodzić to wyjątkowe tempo i oczekiwanie całego świata na szybki efekt z dokładnością i starannością? Czy to nie groziło pójściem trochę na skróty?


Wiedziałem, że papież chce, żeby proces był przeprowadzony bardzo szczegółowo i dogłębnie. Benedykt sam odczuwał mocno presję, by wszystko przyspieszyć, bo okrzyk „Santo subito” kazał postawić pytanie, dlaczego właściwie od razu nie zrobić kanonizacji, po co w ogóle przeprowadzać jakiś proces. 


Benedykt XVI nie był zwolennikiem „przeskoczenia” etapu beatyfikacyjnego?


Papież konsultował się w tej kwestii z kardynałami. Sięgnął ponadto do archiwum podobnych spraw, bo także Jan Paweł II w przypadku Matki Teresy z Kalkuty myślał o tym, by od razu ogłosić ją świętą. On również rozmawiał na ten temat z kardynałami i wspólnie z nimi doszedł do wniosku, że nie należy tego etapu przeskakiwać. I papież Benedykt też tak zdecydował w przypadku Jana Pawła II. To było opatrznościowe.


Właściwie dlaczego? Dawniej ten okrzyk ludu „Santo subito” wystarczył do ogłoszenia kogoś świętym. Może to był sygnał, że warto wrócić do starej tradycji?


Dla ludzi, którzy żyli w czasie pontyfikatu Jana Pawła II, jego świętość jest czymś oczywistym, to prawda. Pamiętajmy jednak, że święty pozostaje w historii Kościoła. I proces został przeprowadzony po to, by tę opinię świętości zobiektywizować, aby w przyszłości nikt nie mógł powiedzieć, że to był moment jakiejś zbiorowej histerii i powszechnego zauroczenia.


Czy świadectwa wszystkich świadków w procesie – niezależnie od wiary, wyznania i funkcji – były tak samo ważne w procesie? Czy równie istotne było świadectwo znajomych Karola Wojtyły, jak na przykład dygnitarzy komunistycznych?


Świadek ma mówić o faktach, a ich interpretacja należy już do osób, które opracowują, dokonują oceny merytorycznej tego materiału. Świadek nie musi wiedzieć, że to, co mówi, jest na przykład dowodem na heroiczność cnoty ubóstwa czy miłości bliźniego. Opowiada o faktach. Kryterium była wiarygodność świadka, a nie jego przynależność religijna. 


Czy w procesie uczestniczył też tzw. adwokat diabła?


Tak, w procesie był ustanowiony z urzędu promotor sprawiedliwości.


Miał na celu dostarczyć świadectw osób kwestionujących świętość papieża? 


I postulator procesu, i promotor sprawiedliwości szukają prawdy. Promotor sprawiedliwości przedstawia pewne trudności, jakie mogą pojawić się na drodze do uznania kogoś za świętego. 


Kto i jakie wątpliwości zgłaszał pod adresem Jana Pawła II?


Było środowisko teologów, którzy ogłosili nawet swój manifest, postulując przejrzystość w procesie. Napisali list, w którym zgłaszali zastrzeżenia co do świętości. Mieli uwagi w kwestii kapłaństwa kobiet, teologii wyzwolenia, celibatu. Drugim środowiskiem byli tradycjonaliści związani z Bractwem św. Piusa X. Były więc ataki i z prawej, i lewej strony. 


W książce szczegółowo opisuje Ksiądz znane i nieznane dotąd przypadki cudów za wstawiennictwem Jana Pawła II. Co decydowało o tym, że jedne uzdrowienia były brane pod uwagę, a inne odrzucono w procesie? 


Wśród tysięcy świadectw, jakie do nas napłynęły, było wiele opisów uzdrowień, które można by w przyszłości uznać za cudowne, ale ja je odrzuciłem. Jednym z warunków zatwierdzenia cudu jest stwierdzenie całkowitego wyleczenia. Ponieważ zależało nam na szybkim zakończeniu procesu, wszystkie przypadki związane z cofnięciem się raka odpadały, bo potwierdzenie całkowitego wyleczenia z choroby nowotworowej przy dzisiejszym stanie nauki i wiedzy, przy dynamice tego rodzaju choroby mogłoby nastąpić dopiero po 8–10 latach. 


Jak weryfikowanie cudów wyglądało w praktyce? Ktoś przysyłał świadectwo uzdrowienia i Ksiądz od razu jechał na miejsce, żeby zbadać przypadek? 


Zwracałem uwagę szczególnie na sprawy, które wydawały się wyjątkowo interesujące. Po pierwsze wybierałem tylko przypadki dotyczące osób cierpiących na choroby nieuleczalne. Po drugie składający świadectwo musiał bardzo jednoznacznie stwierdzać, że za osobę chorą modlono się za wstawiennictwem Jana Pawła II i modlitwa ta została wysłuchana, czyli nie mogło być wątpliwości teologicznych. Po trzecie u chorego musiała nastąpić niewytłumaczalna z punktu widzenia nauki, natychmiastowa i nieodwracalna poprawa. Takich przypadków było kilka.


A jednak wybór padł na te z Francji i Kostaryki. Inne nie były tak pewne?


W niektórych przypadkach wątpliwości budziła diagnoza, na przykład przeprowadzona za pomocą nieadekwatnych środków technicznych. Pamiętam przypadek bardzo ciężkiej choroby, uchyłkowatości jelita. Można ją zaleczyć, ale nie można z niej wyleczyć. Pewna osoba, u której to stwierdzono, zakonnica z Nikaragui, miała bardzo skomplikowaną sytuację ogólną. Lekarz zadecydował o operacji Owa zakonnica modliła się żarliwie o wstawiennictwo Jana Pawła  II. Przed samą operacją jeszcze raz przeprowadzono badania, które wykazały, że uchyłki zniknęły. Bardzo ciekawy przypadek. 


To dlaczego nie został uznany za cud?


Okazało się, że rozpoznanie początkowe przeprowadzono za pomocą USG, a nie przez bezpośrednie badanie jelita, które dawałoby całkowicie jednoznaczną diagnozę. Pojawił się element wątpliwości diagnostycznej, co wyeliminowało ten przypadek jako ewentualny cud. Inny kazus dotyczył uzdrowienia dziewczynki z Włoch, która urodziła się z problemami serca, układu oddechowego. Do tego doszła sepsa, bo dziecko trafiło do szpitala, gdzie panowała epidemia. Troje dzieci z tego szpitala zmarło, tylko ta dziewczynka przeżyła, choć u wszytkich stosowano tę samą terapię. Rodzice modlili się intensywnie do Jana Pawła II, natomiast lekarze stwierdzili, że dziewczynki mają wyższy stopień przeżywalności, są bardziej odporne. Gdyby to chłopiec wyzdrowiał, można by myśleć o cudzie bez cienia wątpliwości, natomiast u dziewczynek takie przypadki się zdarzają, więc tu jakaś niepewność się pojawiła. Czasami były i takie przypadki, że brakowało dokumentów i nie można było odtworzyć całej historii choroby. Kilka bardzo ciekawych przypadków zostało wyeliminowanych właśnie dlatego, że brakowało jakiegoś elementu. 


Co potwierdza, że choć pracował Ksiądz szybko, to jednocześnie bardzo dokładnie.


Moje postępowanie w rozeznaniu ewentualnych cudów miało taką kolejność: po wstępnym zapoznaniu się z przypadkiem prosiłem o przysłanie całej dokumentacji lekarskiej. Następnie konsultowałem się z lekarzami, ekspertami w danej materii. Dopiero po pozytywnym zweryfikowaniu można było rozpatrywać ewentualność rozpoczęcia procesu.


Gdy okazywało się, że uzdrowienie niekoniecznie jest cudem, czuł Ksiądz coś w rodzaju rozczarowania?


Nie czułem się rozczarowany, ale na pewno parę przypadków mocno mnie poruszyło. Pamiętam ciężko chorego chłopca z Polski. Chciał przyjechać do grobu Jana Pawła II, ale już nie chodził, tylko leżał. Był w bardzo złym stanie, kiedy przyniesiono go na noszach do grobu papieża. Tu nagle wstał, zaczął chodzić, normalnie jadł… Ale jakiś czas później zmarł. Dlatego w tym wypadku nie mogliśmy mówić o cudzie, bo być może zadziałały tu jakieś czynniki psychosomatyczne, które doprowadziły do chwilowej poprawy. Był też inny bardzo interesujący przypadek, który za cud można uznać: małżeństwo, które przez wiele lat nie mogło mieć dziecka, modliło się do Jana Pawła II. Okazało się nagle, że spodziewają się dziecka. Ale lekarze w czasie kolejnych badań stwierdzili, że dziecko ma zespół Downa, i zasugerowali usunięcie ciąży. Rodzice jednak przyjęli je jako wymodlony dar Boga i dalej modlili się za wstawiennictwem Jana Pawła II. Lekarze byli zdumieni, gdy dziecko urodziło się całkowicie zdrowe. Nie był to jedyny taki przypadek. 


Jako dowód w procesie wybrano jednak cud na Kostaryce. Może Ksiądz ujawnić więcej szczegółów z nim związanych?


Pani Floribeth zachorowała kilka tygodni przed beatyfikacją Jana Pawła II. Wcześniej była bardzo zdrowa i aktywna. Nagle zabolała ją głowa. Lekarz myślał na początku, że to dlatego, iż prowadzi zbyt intensywny tryb życia. Odpoczynek jednak nie pomógł. Wróciła do lekarza i w badaniach wyszedł tętniak, bardzo specyficzny i niebezpieczny. Znajdował się w mózgu w części, której nie można operować. Co więcej, tętniak był już krwawiący, a więc kobieta miała wylew krwi do mózgu. Została częściowo sparaliżowana, lekarze nie dali jej szansy na wyleczenie. W Kostaryce nie ma możliwości wyleczenia z tej choroby. Ona żyła z bombą zegarową w mózgu. Zbliżała się beatyfikacja Jana Pawła II. Kobieta zaczęła się modlić za jego wstawiennictwem. Jej rodzina udała się na stadion narodowy, gdzie zorganizowano wigilię przed beatyfikacją, z transmisją z Rzymu. Floribeth pozostała w domu z mężem. Oglądała w telewizji to wydarzenie. Całą transmisję modliła się, potem zasnęła. Rano po przebudzeniu usłyszała wewnętrzny głos: „Nie lękaj się, wstań, jesteś uzdrowiona”. Posłuszna temu głosowi wstała. W czasie ponownej wizyty u lekarza badania wykazały, że tętniak całkowicie znikł. Musieliśmy sprowadzić panią Floribeth do Rzymu, bo dokumentacja, którą dostałem od niej, nie odpowiadała w pełni kryteriom medycyny zachodniej, a więc lekarze, żeby mieć pewność co do diagnozy i przebiegu choroby, poprosili ją o przyjazd. Badania najnowocześniejszym sprzętem lekarskim potwierdziły zarówno diagnozę, jak i fakt całkowitego zniknięcia jakiegokolwiek śladu tętniaka. To, co się stało w jej mózgu, można nazwać powrotem do stanu oryginalnego, jakby tej choroby nigdy nie było. 


Czy ta sytuacja zmieniła życie jej i całej rodziny? 


Floribeth była zawsze bardzo wierząca, a teraz żyje ze świadomością, że Bóg interweniował w jej życiu. Przeżywa to bardzo pokornie. W czasie spotkań z nią nigdy nie miałem jakiegokolwiek wrażenia autocelebracji czy chęci ubicia jakiegoś interesu na tym, co się stało. Bardzo piękny przypadek. A ludzie faktycznie lgną do niej, chcą usłyszeć jej historię. Kiedy niedawno byłem u niej ponownie, przed jej domem zastałem rodzinę ze Stanów. Było to młode małżeństwo zakochane w Janie Pawle. Nie szukali sensacji, po prostu przyjechali posłuchać historii, w jaki sposób Bóg objawił się w jej życiu. 


Rozmawiał Ksiądz też z lekarzami prowadzącymi przypadki uzdrowień. Czy zwierzali się z tego, jak zmieniały ich te sytuacje? 


Jeden z lekarzy, akurat niewierzący, powiedział: „To jest niemożliwe. Jedyne wytłumaczenie, jakie mam jako człowiek niewierzący, to jest to, że popełniłem błąd w diagnozie”. Mówił tak, choć i on, i całe środowisko lekarskie, z którym się konsultował, wiedziało, że diagnoza była pewna. To przypadek uzdrowienia z choroby Parkinsona francuskiej siostry. Ten lekarz powiedział: „Z Parkinsona nie można się wyleczyć, a więc musiałem popełnić błąd”. W przypadku pani Floribeth lekarz jest bardzo wierzący i podszedł do tego z dużą pokorą. 


W książce wspomina Ksiądz również, że rozmawiając z jednym ze świadków w Ameryce Południowej, nagle usłyszał z jego ust głos Jana Pawła II. Poważny ksiądz na poważnym stanowisku nie opowiada spontanicznie takich historii… 


Mówię o tym dość niechętnie, choć mam świadomość, że muszę dać świadectwo pewnym faktom. Osobiście też doświadczyłem łaski interwencji papieża. Nigdzie o tym nie mówiłem, ale krótko przed beatyfikacją uległem bardzo poważnemu wypadkowi. Prowadziłem samochód, byli ze mną mój tata i jego kuzyn. Ten wypadek właściwie nie miał prawa się zdarzyć. Pusta droga. Stanąłem na światłach na skrzyżowaniu. Żadnego samochodu z tyłu, z przodu, z prawej i lewej. I ni stąd, ni zowąd z tyłu najechał na nas potężny suw. Wjechał z ogromną prędkością i wyrzucił nasze auto do przodu na kilkadziesiąt metrów. Samochód do kasacji. Cała nasza trójka wyszła z tego auta prawie bez szwanku. Mój tata miał tylko złamane żebro. I dzięki temu złamanemu żebru lekarz, który go prowadził, odkrył w czasie badań złośliwy nowotwór, o którym tata nic nie wiedział. Nowotwór był w fazie początkowej. Wystarczył więc stosunkowo prosty zabieg chirurgiczny, wycięto to chore miejsce i nie było potrzeby ani żadnej terapii, ani naświetlań, ani chemii. Ja osobiście odbieram to jako namacalny znak interwencji Jana Pawła II w moim życiu, który potwierdza, że papież pozostał z nami. Dowodem na to są również wszystkie cuda, o których mówiliśmy wcześniej.


Karol Wojtyła jako świeżo upieczony papież pojawił się w Kongregacji ds. Świętych i rzucił: „Wrócić do tej kongregacji po śmierci to dopiero wyczyn. Coś takiego oznacza, że gagatek wszystko dobrze przeżył”. Ma Ksiądz świadomość, że przez kilka lat rozpracowywał takiego gagatka?


Oby jak najwięcej było takich „gagatków”, którzy trafią kiedyś do tej kongregacji. Bo w sumie sens Kościoła i życia w nim to prowadzenie do świętości, czyli do Boga. Ale nie trzeba koniecznie trafić do kongregacji, jest przecież wiele – jak mówi Franciszek – tej świętości nieoficjalnej, ukrytej.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.