Majestat w pokorze

O cierpieniu papieża i przejściu ze śmierci do życia z ks. Konradem Krajewskim, ceremoniarzem papieskim, rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz

Był Ksiądz zupełnie sam z Ojcem Świętym?

– Byłem sam. Zastanawiałem się, co ja tu robię. Jak ta Łódź tu w ogóle wpłynęła? – przypominało mi się to zdanie, którym kiedyś powitał mnie Ojciec Święty. Co ja takiego zrobiłem, że mogę tutaj być. Był piątek, nikt z nas nie wiedział, że w sobotę Ojca Świętego zabraknie. Odmawiałem Różaniec w przedziwny sposób, chyba pierwszy raz w życiu. Chciałem przywołać do tej sypialni wszystkich, którzy chcieliby się tam znaleźć. Przed każdym „Zdrowaś” mówiłem: za rodziców, za przyjaciół, za mojego biskupa, za rodziny z Kosarzysk, za moją pierwszą parafię w Ruścu i w Łodzi-Kochanówku, za tych, których skrzywdziłem... Musiałem tak przywołać co najmniej 50 osób. Wydawało mi się, że te osoby są z nami w tym pokoju, gdzie jest Jan Paweł II. A skoro on jest, to ja się czuję bezpieczny, tak jak w papieskim samolocie, w którym nigdy nie zapinałem pasów. Nigdy o tym momencie nie opowiadałem, ale to było moje najważniejsze dotknięcie Jana Pawła II. Nie wiem, jak długo to trwało, może do 1 czy 2 w nocy. To było moje spotkanie z Janem Pawłem II najbardziej intymne, rozmodlone… Moment łaski. Sam nie wiem, jakich jeszcze określeń użyć.

Ja tego samego wieczora modliłem się na Placu św. Piotra. Miałem wrażenie, że wszyscy stoimy przy łóżku papieża…

– Po pogrzebie Ojca Świętego i wyborze papieża Benedykta XVI pojechałem na tydzień w góry, na wypoczynek do Kosarzysk. Tam żyje taki pan Antoś, który lubi zaglądać do kieliszka. I on mówi do mnie: „Jegomość, ja byłem na pogrzebie papieża”. Ja na to: „Panie Antoś, jak to byliście na pogrzebie? A on: „Bo jak was widziałem, to ja tam byłem”. I wtedy zacząłem rozumieć, że poprzez moją obecność… inni też byli blisko.

Czy był Ksiądz osobiście przy śmierci Jana Pawła?

– Byłem. Momentem dotykającym nieba była chwila, kiedy ksiądz arcybiskup Stanisław nagle wstał, zapalił światło i zaintonował: „Ciebie, Boga, wysławiamy”. Został z tym sam. Podjęliśmy dopiero po pewnym czasie. Jak można śpiewać „Te Deum”, kiedy umarł Ojciec Święty?! Ale potem zaczęły mnie dotykać te wszystkie słowa. Że „Ciebie, Boga, wysławiamy”, że „Tyś pokruszył śmierci wrota”, że  „otworzyłeś kraj żywota wiernym sobie”. Choć płacz ściskał gardło, podjęliśmy śpiew. Z każdą zwrotką nasze głosy nabierały pewności, stawały się coraz donośniejsze. Zaczęliśmy wychwalać Boga za cały pontyfikat, za to, że dał nam Jana Pawła II. Zrozumieliśmy, że to był dar. Wydawało się, że będzie nas słychać na Placu św. Piotra. A tam była jeszcze idealna cisza, wszyscy jeszcze się modlili, jeszcze nie wiedzieli. Choć to zapalone światło na pewno zauważono. Wszystkie kamery były wycelowane na to okno. To światło pokazało, że Jan Paweł umarł… to znaczy żyje. Znaleźliśmy się w innej rzeczywistości.

A później były te niezwykłe dni do pogrzebu…

– One były bardzo trudne. Bo łatwiej być ceremoniarzem papieża niż jego ciała. To było niesamowite wrażenie, kiedy ciało Ojca Świętego przenoszono z apartamentu do Sali Klementyńskiej. Niosłem wtedy pastorał i mitrę. Szliśmy tymi korytarzami i schodami ostatni raz. W Sali Klementyńskiej musiałem Ojcu Świętemu założyć mitrę i podać pastorał. To, co zawsze robiłem. Tyle że nie mieliśmy już Jana Pawła, tylko jego ciało. Płakali windziarze, płakali ogrodnicy, płakali kierowcy... Starałem jakoś się trzymać, ale kiedy kogoś spotkałem, to od razu były łzy. I nikt się ich nie wstydził. Zaczynam mówić o tym dopiero teraz, po 6 latach.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg